DRODZY CZYTELNICY

Wieści rozchodzą się szybko. Ostatnio na przykład brakowało kilku mińskich vipów na imprezach, które powinni odwiedzić. Nie chodzi tym razem o dyrektora MDK, który ostatnio udaje monopłciowego Piotra S. - jednego z bohaterów naszego Mińska. Rzecz jasna, bo u nas honorowy bywa jak nie pijak to pedał. Z absencją jednak to sprawa poważna, a ze zwalczaniem chorób wręcz śmiertelnie poważna...

Nici z życi

DRODZY CZYTELNICY / Nici z życi

Miński szpital, a właściwie jego dyrekcja i komitet reanimacyjny prężnym krokiem dążą do głównych obchodów stulecia lecznicy. Zamawiają więc tablice pamiątkowe, sadzą dęby pamięci i szukają sponsorów na haftowany sztandar. Musi być piękny, bo przecież sam dyrektor ucałuje jego brzeg na znak hołdu ojczyźnie, patronowi i...pacjentom. Właśnie pacjentom, bo przecież bez nich istnienie ochrony zdrowia jest bez sensu.
Mamy więc problem, jak pokazywać to potencjalne centrum zdrowia, gdy nasi widzowie i czytelnicy nie mogą się powstrzymać od łez i przekleństw. Mniejsza o kolejki, bo do nich już się przyzwyczailiśmy. Można posiedzieć, a nawet postać, byleby w końcu poczuć ulgę.
Jednego z naszych respondentów zabolało w trzewiach. Zawsze przechodziło, ale tym razem po kilku godzinach cierpień pojechał na SO R. Był wieczór, chorych niewielu, więc czekał tylko pół godziny. Znalazł się nawet aparat USG, choć pewnie pamiętał co najmniej początek ostatniej dekady XX wieku. Udało się znaleźć przyczynę tego ostrego bólu, choć nie do końca było pewne, czy to wyrostek, czy kamień nerkowy. Jeszcze raz i wyszło panu chirurgowi, że jednak będzie rodził, a jajowate coś schodzi właśnie moczowodem. Wytrzymał w wannie dwie doby, ale nie skutkowało, więc jeszcze raz na SO R.
Może to jednak wyrostek? Oczywiście, ale – jak rzekła odkrywczyni – badania USG cechują się sporym... subiektywizmem, miał szczęście, bo jeszcze ślepa kiszka jeszcze się nie rozlała, a z operacji wyszedł żywy.
Mniej szczęścia mają chorzy z jeszcze trudniejszą diagnozą i przed zawałem. Krew zalewa, gdy słyszy się historie o braku sprzętu lub niechęci lekarza, by się nim posłużyć. Opowiada więc pacjentowi bzdury, przepisuje byle jakie leki i wysyła do domu... Chyba tylko po to, by tam umierać, bo na drugi kontakt z medykiem już zazwyczaj jest za późno.
Trudno zrozumieć, czy to wina braków wykształcenia, charakteru czy małych poborów. Podejrzewam jednak, że główną winę ponosi tu lekarskie przykazanie primum non nocere. No bo jeśli po pierwsze – nie szkodzić, to niekoniecznie pomagać, a już wcale przynosić ulgę, uzdrawiać, leczyć, etc.
Z takim przeświadczeniem łatwiej nie chorować, a jeśli już nam się przydarzy jakaś boleść, idźmy do lekarza tylko w sytuacji konieczności, czyli bólu nie do wytrzymania. Może wtedy się ulituje i rozpozna– koniecznie z naszym udziałem chorobę. A jak dobrze pójdzie to nam nie tylko nie zaszkodzi, ale i pomoże.
To preludium naszego reportażu o chorej ochronie zdrowia, a właściwie o ludziach, których tam być nie powinno. Jak zresztą wszędzie, bo zawsze są tacy o dwóch lewych rękach i mózgu z niezbyt pofałdowaną warstwą korową.
A co z naszymi vipami? Podobno chorują i podobno wcale nie jest to związane z taśmami odkrywającymi tajemnice ministrów i prezesów związanych z władzą.
Życzymy zdrowia, panowie, bo muzeum i magistrat bez was to wystawienniczo - urzędnicza nicość. Wszakże nie przysięgaliście, że primum non nocere, ale zawsze możecie sobie przyrzec, że w imię idei nie targniecie się na własne zdrowie. Przecież nie jesteście aż tacy naiwni...

Numer: 26 (873) 2014   Autor: WASZ REDAKTOR






Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *