Sokół tygodnia

W dawnej zaściankowej Polsce karnawał określany był mianem zapustów. Wiązały się one ze zwyczajem chodzenia po kolędzie, podczas którego odgrywano scenki jasełkowe. Lepiej sytuowana szlachta zawsze organizowała kuligi i zabawy. Powszechnie przyjętym obyczajem stało się urządzanie bali kostiumowych oraz maskarad. Pół wieku temu warszawscy studenci wymyślili bale gałganiarzy. W Mińsku Mazowieckim najwspanialsze były bale myśliwskie. Jakie zwyczaje pamiętamy, które się zachowały, a które dawno zaległy pod strzechą – o tym w dzisiejszym sokole

Swojski karnawał

Sokół tygodnia / Swojski  karnawał

Wariactwo chrześcijan
Skąd nazwa karnawał? Carne avaler – połykać mięso, carne levamen – z mięsa się oczyszczać. Najbliższe prawdzie wydaje się określenie carne vale, czyli mięso żegnaj. Sugerowano nawet po polsku, że to od „nawału kar”, który przyniesie czas postu. W każdym języku i obyczaju zawsze był to czas zabaw, uczt, widowisk, wesołości i... pustoty – jak dawniej mówiono. Zapusty ładnie opisuje anonimowy wierszyk z dawnych czasów: „Mięsopusty, zapusty, nie chcą panny kapusty. Wolałyby zwierzynę niźli prostą jarzynę!”. „Otwartością i miłością sąsiedzką stało dawne nasze życie, uprzejmością i gościnnością oraz wszelką zabawą” – z nostalgią wspomina Oskar Kolberg. A pewien delegat Sulejmana, po pobycie w Polsce w czasie karnawału, taką oto relację zdał swemu panu: – W pewnej porze roku chrześcijanie dostają wariacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele na głowy leczy takową. (bak)

Z Herodami
Pochodziły one z tradycyjnych przekazów, reżyserem był organista lub szkolny nauczyciel, a artystami miejscowi chłopcy. Podstawowy skład trupy stanowili król Herod w szatach, w koronie na głowie i z berłem w ręku, dwaj rycerze z mieczami, śmierć z kosą w białej szacie, diabeł w czerni z rogami, ogonem i widłami oraz anioł w bieli ze skrzydłami i kropidłem. Pierwszy wchodził do mieszkania rycerz i zapraszał wszystkich do środka. Król Herod siadał na krześle-tronie, przy nim stawali rycerze, którzy mówili mu, że w królestwie narodziło się dzieciątko i będzie królem żydowskim. Król nakazał więc zabić wszystkich chłopców do 4 lat. Rycerz podawał mu główkę dziecięcą nadzianą na końcu miecza, mówiąc: - Królu Herodzie, na Twój rozkaz wszystko się spełniło, oto masz głowę swojego syna. W trakcie aktu diabeł tańczył, ciesząc się z postępowania króla, a anioł odpędzał go kropidłem. Scenariusz kończył się zawładnięciem Heroda przez diabła, który mówił: - Królu Herodzie, za twe zbytki chodź do piekła, boś ty brzydki. Najwięcej dostawało się panienkom, do których próbował się przytulić czarny i brudny diabeł. We wsi Budy Wielgoleskie (gm. Latowicz) mieszka Zygmunt Wiechetek, który w latach 60. odgrywał rolę króla Heroda. (fz)

Zapomniane harce
W Nowy Rok spotykano się w domach i czekano północy. Na ten czas przygotowana była tzw. psiocha, czyli kisiel owsiany ze skwarkami, który miał skleić dawny rok z nowym – wyjaśnia pani Wanda Księżpolska, siedlecka etnomuzykolog. – Pamięta się zwyczaj robienia psikusów przed północą. Z gospodarstw podkradano płoty, bramy. W Rudzienku na środek zamarzniętego rozlewiska młodzież wyniosła warsztat tkacki, na którym posadziła słomianą kukłę. Czasem na dachu stodoły znajdowano wozy drabiniaste. Za wsią nasłuchiwano skąd dobiega echo, z której strony szczekają psy, liczono kołki w płocie – parzyste czy nie? W XX w. zaczęto organizować potańcówki w domach, w których były panny, w międzywojniu powstawały świetlice. Panna nie mogła przyjść sama, a kawaler kupował jej czekoladę i oranżadę. Chłopcy składali się na muzykę. Tańce odbywały się też w domach, gdzie muzyka grała za poczęstunek i trunek, a przerwy wypełniały zabawy („Mam chusteczkę haftowaną…”, chodzenie z fantami koło drogi). Czasem obtańcowywanie panien kończyło wizytę kolędników, a „diabeł” widłami ponaglał do zamęścia. Częste były swaty i szybkie wesela, bo następna możliwość pojawiała się dopiero po zakończonych pracach żniwnych.
Karnawał kończyły tzw. „dni szalone” od tłustego czwartku do wtorku przed Popielcem. Panowało przeświadczenie, że co się wtedy zacznie, skończy się źle, bo poplącze to Kusy. Trzeba też było najeść się do syta, bo nadchodził post. Uciskano brzuchy o węgła, by móc spożyć więcej. Istnym apogeum był wtorek, kiedy objadano się kapustą, fasolą, pierogami, słoniną, mięsem i jajecznicą ze skwarkami, którą jadano tylko na Zapusty i Wielkanoc, pijano trunki i „wodę z gruszek”, tj. podsiedlecką gruszczankę. (jod)

Zapustne kusaki
– Począwszy od Trzech Króli aż do samych zapustów chodzą już nie herody czy inne szopki, a przebierańcy – wspomina dawne karnawałowe zabawy poetka ludowa – Irena Ostaszyk. Na zapusty szykują w domach porządną kolacje. Bezwarunkowo musi być kiełbasa smażona na tłustym boczku z dużą ilością jaj. A to dlatego, żeby cały bieżący rok był tłusty, dlatego nazywa się tłusty czwartek, czyli ostatni czwartek karnawału. Tak samo muszą być czerwone pączki. Teraz posypują je cukrem pudrem, ale dawniej tego nikt nie znał. Pączki były wielgachne i bardzo czerwoniuchne, takie duże, że dziecko pięcioletnie w jednym rączku nie utrzymało pączka.
Takie przysłowie na wsi było, że na zapusty musiał być baran tłusty. W niektórych rodzinach gotowali groch czy fasolę (dawniej mówili - bluszcz), również bęcwały z mięsem i do popijania żurek, bardzo często na kiełbasie. I tak się tym sycili od tłustego czwartku aż do kusaków, czyli do wtorku włącznie. Dopiero środa popielcowa przecinała wszystkie uczty i rozrywki. Kusakowy wtorek był ostatnim dniem radości. Komu było mało w domu czy u sąsiadów, ten podążał do karczmy i tam dopiero dawał sobie upust, ale tylko do godziny dwunastej w nocy. W karczmach nie brakło gorzałki i piwka, a też i muzyki harmonii, na której przeważnie wygrywał Walenty, różnych bębenków z owczej skóry, organek, trąbek, fujarek, no i skrzypek, na których przeważnie grywał stary Mordko-karczmarz.
Ale nie tylko ludzie chodzili do karczemki, a właśnie w zapusty nie zabrakło tam i diabłów z rogami. Tak opowiadała babcia, że do karczemki w zapusty, kto się Boga bał, to tam nie chodził, a kto poszedł, to i z diabłem natańcował się do woli. (jzp)

Zatańczyć z diabłem
Pamiętam – wspomina Irena Ostaszyk, skarbnica wiedzy o dawnych zwyczajach – opowieść babci, jak to jedna panna poszła na zapusty do karczmy; ojciec prosił, by wróciła wcześnie do domu. Ale panna chciała pobawić się i ojca nie bardzo słuchać chciała. Nie wierzyła w żadne diabły. Ale tam był i jej chłopak, więc miała się z kim bawić. Jasio był bardzo ciekawy, czy też dziadek prawdę gada, że kto chce tego wieczoru zobaczyć diabłów, jak w karczmie tańcują pomiędzy ludźmi. Około godziny jedenastej, kiedy na dobre ludzie się rozbawili, jego pannę też ktoś poprosił do tańca, Jaśko wyjął zza pasa deskę i przez dziurkę po sęku przyglądał się na salę. I zobaczył, że faktycznie na sali jest pełno diabłów z rogami i długimi ogonami. I dość długo się przyglądał, aż go zejrzał diabeł i podszedł do niego, jak go nie dziobnie widełkami w tę dziurę, tak chłopcu wydziubał oko. Chłopak z tego wszystkiego, z tego bólu uciekł czem prędzej do domu. A jego dziewczyna nawet nie zauważyła, że Jaśka nie ma na sali. Takie miała powodzenie, że ani myślała o domu i tańcowała, i tańcowała, ale jakoś spojrzała na salę, a tu już nie było nikogo, tylko ona sama ze swoim tancerzem. Oprzytomniała w końcu i powiedziała: - Ach, Boże, toż ja już chyba za długo tańcuję. Spojrzała na swojego tancerza, patrzy, a jemu z butów wyłażą ogromne pazury. Przestraszyła się i dawaj uciekać, a diabeł za nią. Na szczęście ojciec szedł po córkę zmartwiony, co jest, że jej tak długo nie ma. Panna zobaczyła ojca i rzuciła się do niego. Złapała ojca na szyję i płacze, i żegna się. Ojciec zaraz zdjął z szyi szkaplerz i owinął córkę, i sam trzymał koniec w swoim ręku, i zaczęli oboje się modlić. Kawaler tylko zagwizdał z daleka i ogień za nim błysnął. A na drugi dzień już cała wieś wiedziała, że Bóg skarał Kaśkę za nieposłuszeństwo.
A jej Janek był ślepy do śmierci. Chociaż ludzie mówili, że sam sobie ślepia wydziubał gwoździem z deski; jak se podpił, to poleciał na ławę i czuł, kiedy gwóźdź wlazł mu w ślepia. Ale jeden wierzył, że od gwoździa, a inni twardo mówili, że to jednak musiał być diabeł, a nie co innego. (jzp)

Swaty i ożenki
Karnawał był okresem zawierania znajomości kandydacko-małżeńskich. Zabawy taneczne były, ale wśród gminu nie wszyscy umieli tańczyć, a tym bardziej znaleźć sobie kandydatkę na żonę - nie tyle z urodą, co z odpowiednim majątkiem, liczonym według posiadanych hektarów ziemi i przypadającej schedy, bo bogaty żenił się z bogatą, a bieda z nędzą. Do tego jeszcze dochodziła zgoda rodziców, a zwłaszcza ojca. Liczyła się również opinia w pojęciu „pożądnej rodziny”. Żeby zadowolić rodziców oraz ośmielić i ucieszyć kandydata, wynaleziono pośrednika – swata. To on prowadził kawalera do panny, a czasami do wdowy, zapoznawał i chwalił jak im będzie dobrze ze sobą. Kandydat przeważnie przystawał do zgody i następnym razem już sam trafiał do swojej wybranej. Choć posag stanowił jeden z najważniejszych warunków ożenku, to z otrzymaniem jego różnie bywało, czego wymownym wyrazem jest weselna przyśpiewka: - Chwaliłaś się matuś tą swoją córeczką, ale jej dałaś majątek pod kiecką. A zasada zaślubin „co Bóg złączy, człowiek niech nie waży się rozłączyć” była rzadko naruszana. (fz)

Kulig i polowania
Najbardziej widowiskowe i rujnujące gospodarzy były kuligi. Kawalkada sań zaprzęgniętych w dorodne rumaki, jeźdźcy z pochodniami, dźwięk janczarów rozchodzący się na milę wśród zimowej ciszy, zwiastujący najazd często niezapowiedzianych gości. Jednak staropolska zasada „gość w dom, Bóg w dom” zobowiązywała do wystawnego przyjęcia uczestników kuligu. Szły na stoły pieczone mięsa, sosy, rosoły, wszelki drób, a w magnackich domach niedźwiedzie łapy. Popijane to było winem, syconymi miodami albo gorzałką. Ciasta i torty dopełniały przepychu uginających się pod ciężarem sreber i kryształów stołów. Gdy już objedzono doszczętnie gospodarza, towarzystwo ruszało do następnego dworu lub magnackiego zamku. Czasami kulig trwał i dwa tygodnie. Oj, musieli mieć końskie zdrowie nasi przodkowie. Ale kuligi miały też i patriotyczny epizod. W czasach potopu szwedzkiego do kuligowych zabaw dołączono bicie Szwedów. Gdy braciom szlachcie zadymiły czupryny, wtedy kulig stawał się partią, jak nazywano wtedy oddziały walczące z najeźdźcą, i atakował najbliższy szwedzki posterunek. A że było to powszechne zjawisko, świadczyć może o tym rozkaz wydany szwedzkim oddziałom, by uczestników kuligów wycinać w pień. (zgm)

Potrzeba bliskości
Karnawałowe szaleństwa wspomina siedlczanin Stanisław Kowalczyk, tancerz zespołu „Podlasie” i mieszkaniec najbardziej rozrywkowej części miasta: - W młodości radośniej przeżywałem karnawał. Lata 60., 70. to ciężkie czasy, ale ludzie byli bliżej siebie, bawili się przy trunkach, ale z umiarem. A dziś młodzież szaleje na całego, zawiera przelotne znajomości, bawi się na „wspomagaczach”, panie szokują odsłanianiem ciał. Nasze bale były mniej zwariowane. Obowiązywał elegancki, choć wyszukany strój, a spotykaliśmy się w sali obecnego CkiS-u, Klubie Sportowym, w domach... Na balach tańczyliśmy dużo i długo, m.in. tango, walca. Nie narzekaliśmy na kondycję. Sam byłem tenisistą, siatkarzem, lekkoatletą, więc znajomi mówią, że do dziś dobrze tańczę. Człowiek nie zapomina tańca, nawet po tylu latach… - rozmyśla pan Stanisław. I dodaje:- A wszystko z potrzeby bliskości i bycia z innymi ludźmi. (jod)

Numer: 2006 05





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *