Wzięli i opisali...

Droga Redakcjo! Wielkimi krokami zbliżają się wakacje i ani się obejrzeć, jak któregoś dnia zaskoczy nas słońcem lato. Być może z miasta wyjadą tubylcy, ale z pewnością w to miejsce wejdą turyści. Oczywiście, trzeba się tylko cieszyć, bo turyści to pieniądze oraz reklama dla naszego miasta

Miasto piechotne

Wzięli i opisali... / Miasto piechotne

Wielu takich potencjalnych wędrowców, gdy przejeżdża międzynarodową trasą przez Mińsk Mazowiecki, już dziś być może planuje taką wizytę. Patrzą przez szyby pędzących samochodów lub pociągów i zaznaczają nasze miasto na wakacyjnej mapie podróży. Cieszymy się, bo wiele tu historycznych i przyrodniczych osobliwości, którymi warto się pochwalić. Zachętą do poznawania stolicy powiatu są z pewnością tętniące kulturalnym życiem przestrzenie oraz ludzie, którzy je tworzą, opisane tabliczką zabytki, skwery, miejsca pamięci oraz pełne uroku zakątki przyrody.
Z zewnątrz z pewnością, wyremontowane z unijnych funduszy perony z zielenią w tle zachęcają potencjalnych gości, by się tu zatrzymać i wejść w miasto. Niestety, pierwszy szok czeka ich już w przejściu podziemnym. Graffiti z Andriollim, które miało przyciągać wzrok, blednie przy brudnych i chyba nigdy nie czyszczonych płytkach podłogowych, wiecznie nieczynnych i zanieczyszczonych windach, śmieciach i niedopałkach od papierosów, które tkwią między niepodlewanymi i ledwie żywymi, żółtymi tujami. Na szczęście dość szybko oddalamy się od tej pierwszej miejskiej „wizytówki” i zostawiamy przygarbione marazmem przystanki oraz budynki PKS i PKP.
Zmierzamy ku centrum, ale już u zbiegu ulic Kazikowskiego oraz Piłsudskiego czekają nas następne atrakcje. Zaraz na wstępie, przycupnięty na rozdrożu wytwór ludzkiej zaradności, zwany barem zaprasza nie turystów tylko okolicznych amatorów piwnych rozrywek. Dalej mijamy romantyczny zakątek, gdzie zielsko po kolana trzyma w relaksacyjnych objęciach wyżej wymienione ulice. Glistlik jaskółcze ziele jest co prawda rośliną zioło leczniczą, ale wątpię, by był w tym miejscu specjalnie hodowany. A może się mylę? Dalej mijamy drewniane chatki, czasami zadbane domy, lecz najczęściej wytapetowane reklamą budynki. Nie ma drogowskazów i pochylone drzewa oraz przydomowe betonowe schodki wskazują kierunek, ale niestety nie jest to szlak architektury drewnianej. Po drodze mijamy nieliczne kafejki i pizzerie, które nieśmiało wychylają się ku tym bardziej europejskim wzorcom. Po deptaku ludzie już prawie nie spacerują i tylko samochody wyciskają piętno, na tej niegdyś pełnej kulturalnych nadziei kostce. Być może jest to specyficzny rodzaj reklamy naszego miasta, a nie – jak się wydaje – miejska smuta. Przy placu Kilińskiego spotykamy pierwsze kwiaty oraz oswojoną już ze staromiejską zabudową nowoczesną bibliotekę, ale przecież takie pozytywne architektoniczne dysonanse zdarzają się nawet w Wiedniu i Paryżu. Cóż, nie było po drodze kwietników, ławeczek, latarenek, kataryniarzy oraz dorożkarzy i prawdę powiedziawszy szkoda, że do tej bibliotecznej ostoi kultury lepiej przyjeżdżać taksówką.

Numer: 2012 23   Autor: Lokalna turystka





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *