Rozmowy intymne

Pomogła przyjść na świat wielu tysiącom dzieci, rodzonym w mińskim szpitalu. Odbierała porody nawet w ciężkich warunkach, ciesząc się z narodzin każdego zdrowego malucha. Mowa o wieloletniej położnej, Danucie Piotrkiewicz, która po latach pracy w mińskiej porodówce nie do końca rozstała się ze szpitalem. Wraz z nowym rokiem odchodzi jednak na emeryturę. Justynie Kowalczyk opowiada o swojej pracy, warunkach panujących na mińskiej porodówce, życiowych rekordach i trudnych przypadkach

Położna jak matka

Rozmowy intymne / Położna jak matka

Pamięta pani pierwszy dzień w pracy?
– Pamiętam. Zaczęłam pracować 8 lipca 1955 roku w izbie porodowej przy ul. Świerczewskiego, zastępując koleżankę, która była na urlopie macierzyńskim. Jak przyszłam pierwszego dnia na dyżur, starsza położna była po 2 tygodniach nieustannej pracy. Powiedziała mi tylko, gdzie jest sala porodowa, chorych, noworodków oraz kancelaria i już jej nie było. Tego dnia musiałam odebrać 4 porody.
Ciężko było?
– Wszystko poszło dobrze. Kończyłam bardzo solidną szkołę położnych w Krakowie. W ramach praktyki trzeba było odebrać 50 porodów, a co więcej w klinice rodziło się po 14 dzieci na dobę, więc byłam obeznana. Wiadomo, że warunki były inne. W takiej izbie porodowej jak ta w Mińsku Mazowieckim te porody były trochę zacofane.
Co to znaczy?
– To, że np. w izbie pępek się jodynowało, a u nas w szkole nie wolno było używać jodyny, żeby uniknąć ewentualnego uczulenia. Inaczej było wszystko, ale ja robiłam według siebie.
A jakie warunki panowały w izbie?
– Ciężkie. Porody najpierw odbierało się gołymi rękoma, a gdy dostałyśmy rękawiczki, to tak je szanowałyśmy, że łatałyśmy w nich każdą dziurkę. Narzędzia się gotowało w nocy, bo przecież jednorazowych nie było. Tak samo te wszystkie gaziki trzeba było samemu naciąć z gazy. Ligniny też nie było, więc podpaski szyto ze starych koszul, prano je na tarze szczotką ryżową i suszono na płocie.
Ile położnych razem z panią pracowało?
– Gdy izba porodowa została przeniesiona na miejsce, gdzie w tej chwili znajduje się pogotowie, już było na zmianie po cztery położone. Wcześniej pracowałyśmy nieraz po 240 godzin i nikt za to nie płacił.
Asystowała pani przy porodach patologicznych?
– Same odbierałyśmy i szyłyśmy. Informowałyśmy tylko dyrektora, żeby wiedział, że mogą być jakieś kłopoty. A później to już ginekolodzy nastali i to już oni odbierali, a myśmy ich uczyły szyć. Ilu ja lekarzy nauczyłam… U nas w szkole każda pierwiastka obowiązkowo musiała być nacięta i każdy wcześniak szedł na wziernikach i z nacięciem. Doktor twierdziła bowiem, że nawet najmniejsze przyciśnięcie główki u wcześniaka może stworzyć zagrożenie.
A liczyła pani, ilu maluchom pomogła pani przyjść na świat?
– To będzie w grubych tysiącach, ale pewnie niektórzy nie uwierzą. Norma to było 13 porodów na położną. Jeżeli odbierała więcej, to dostawała premię. Nie liczono godzin a właśnie porody. Ja miałam więcej premii niż pensji, bo samym szpitalu odbierałam nawet 80 porodów miesięcznie.
Ma pani jakiś rekord?
– Najwięcej odebrałam 14 dzieciaczków w ciągu jednego dyżuru, gdy byłam sama z salową. Mojego rekordu jeszcze nikt nie pobił.
Czy któryś z porodów zapadł pani szczególnie w pamięci?
– Pamiętam jeden taki, gdy szpital był w remoncie. Pojechałam karetką w nocy przez las do wsi, gdzie nie ma światła, jedynie lampa na stole i pełno kwiatów, a pacjentka na łóżku rodzi. Ja ją badam, a tu się okazuje, że są bliźniaki. Całe szczęście, że pojechała ze mną doktor Foremniakowa. Zajęła się jednym dzieckiem, a ja zrobiłam obrót, bo drugie rodziło się skośnie. Nie wyobrażam sobie jakbym miała odebrać te bliźniaki sama i to przy lampie. To był poród typowo na szpital a nie na warunki domowe.
To był jedyny poród domowy?
– Nie, ja chodziłam trochę do domów, ale rzadko, bo szef powiedział, że położna nie powinna w domach odbierać. Jego zdaniem, w położnictwie w każdej chwili może coś się stać trudnego i lepiej się nie narażać. Miał rację, bo i mnie się zdarzyło, że pacjentka urodziła i dostała strasznego krwotoku. Ledwo ją dowiozłam do szpitala. Poród domowy to wielkie ryzyko.
Po przejściu na emeryturę nadal została pani w szpitalu. Dlaczego?
– Moi rodzice prowadzili piekarnię i często tam sprzedawałam. Przyszłam więc tu handlować. Będę tu do nowego roku, bo już zdrowie nie to.
Co będzie pani najmilej wspominać?
– Oj, pracowników na oddziale to zawsze serdecznie wspominam. Nie ma już takich ludzi, a ordynator Kurc kochanym człowiekiem był. Wymagał dużo, ale gdy się którejś coś stało, był pierwszy do pomocy.
Zawsze chciała być pani położną?
– Nie. Miałam iść na medycynę. Zawsze kroiłam te dżdżownice i żaby, musiałam zobaczyć, co tam w środku jest. Jednak w drugiej klasie ogólniaka zmarła mi mama, ojciec się ożenił i plany się pokrzyżowały. Ale dla mnie każde odbierane zdrowe dziecko to coś pięknego. Uczucie nie do opisania, gdy cieszymy się razem z matką. Ja bym mogła jeszcze odbierać, ale to już za ciężka praca na moje lata.

Numer: 2012 02





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *