Żywa pamięć

- Nie kupujmy tych wielkich chryzantem, Ewa takich nie lubiła – usłyszałem nad uchem szept żony. Nie lubiła? Może i tak, choć w swoim ogrodzie przy Kolejowej miała ich roje – dużych i małych. Jeździła po nie do ogrodu botanicznego, a potem pielęgnowała jak gromadkę dzieci

Oczy Platona

Wszystko tu jakieś tandetne, a tą przycmentarną bylejakością ludzie ubierają groby... Może też są szpetne i trzeba je szczelnie przykryć rozłożystymi chryzantemami i beczułkowatymi zniczami? A ci tu przyjeżdżają codziennie, a przed Wszystkimi Świętymi znaczą białymi liniami swoje stoiska i pilnują całymi nocami. Widać niezły ten przycmentarny interes. I tak przez cały boży rok – ludzie taszczą na groby obfite dowody pamięci, potem je wyrzucają, rośnie góra śmieci, ktoś je co jakiś czas podpala i znów od nowa. Kwiaty, grabki, konewka, zdrowaśka, pogawędka ze znajomym, pocieszenie świeżej wdowy i dzionek z głowy.
- Ale przyszły czasy – silę się na wesoły głos – cmentarz przypomina wielki kwietny ogród, a w nim coraz więcej młodych wdów. I mimo żałobnych ciuchów, wyglądają na szczęśliwe.
Spojrzała na mnie z tym swoim aprobującym wyrzutem. Jak kiedyś w Lublinie, gdy odprowadzałem ją kilka razy z akademika do bursy i z powrotem. Tylko po to, by się jeszcze raz pocałować na dobre sny.
- O czym ty myślisz i to na cmentarzu – cicho rzuciła między ledwo stojące laurowe krzyże, odstawione na bok przez nowych lokatorów. Tutaj też wszystko się zmienia, a jeśli ktoś nie zapłaci, musi ustąpić miejsca. Obojętnie czy zabytkowy, czy zasłużony.
Ewa leży niedaleko od kwatery wojskowej. Za tragicznymi herosami - burmistrzem Konopką, komendantem Lubiczem, Jankiem Paruzelem, których poprzedza symboliczny krzyż księdza Jerzego. Pod nim zawsze było najjaśniej – nie tylko pierwszego listopada. Teraz, przed popiersiem, nie będzie inaczej.
- I znowu nikt nie uprał flagi – wyrwało mi się, ale tym razem bez „białoczerwonej szmaty”. Nie usłyszała, zajęta gładzeniem płatków, by jeszcze lepiej wyglądały na grobie. A może to wiatr mocniej zatrząsł liśćmi, kładąc je wzdłuż alejki... Że też ciebie tu z innymi położyli...
Ewa kochała jesienny las. Nie mogła dospać nocy, tak ją ciągnął kilometrami od Wrzosowa po Chochoł aż do Marianki. Zapędzała się pieszo dalej – aż nad rudziańskie stawy, gdzie od miejscowych mogła kupić świeżą rybę. Zanim pierwszy raz pokazała mi, na czym u niej to wszystko polega, upłynęło wiele miesięcy, a może i lat.
Najpierw było pisanie, ogródek, kot i oczy. Właściwie oczy były na początku, ale w kontekście artykułów, kwiatów i czekającego na Ewę kota. Jak ona to powiedziała, zaciskając usta ni to w uśmiechu, ni to w gniewie, ni w ironii...
To było przed kinem, bo wtedy Światowid rozpoczął erę grania premier równo ze stolicą. Wpadłem na Ewę po lekturze schowanego za przykurzoną szybą repertuaru. Nie, nie Ewę – wtedy panią Ewę i to wymawiane z namaszczeniem, jak lubiła. To przez jej artykuły, a właściwie reportaże z Mińska Mazowieckiego przeczytane w robiących karierę medialną „Nowinach”, które zresztą upadły z prozaicznego powodu – przeinwestowania. Tak przynajmniej twierdziła Ewa pozbawiona z dnia na dzień wierszówki. Wpadłem jednak na nią w momencie dziennikarskiej prosperity i dość komicznie zaproponowałem współpracę.
- O, proszę pana, ja mam co robić i szczerze mówiąc dziś nie dam się skusić nawet tym czarnym oczom – odmówiła stanowczo, ale tylko z pozoru, bo w kącikach ust zobaczyłem uśmiech. Prawie niewidoczny, ale jednak nie złość, a znak aprobaty, komplementu, nadziei...
- A wszystko te czarne oczy... – zanuciłem jej po latach, gdy siedzieliśmy w redakcji nad pełnymi czerwonych robaczków stronami gazety, ale Ewa nie skojarzyła, o co chodzi. Nuciłem więc jeszcze raz i jeszcze...
- Byłeś na weselu? – zapytała trochę zirytowana.
- Nie, dlaczego sądzisz, że jestem po weselu? - żartowałem.
- Bo tylko tam śpiewają takie piosenki – rzuciła krótko, akcentując „takie”.
- O, nieprawda – przekomarzałem się – taka jedna dziewczyna powiedziała mi kiedyś, że mam czarne oczy, ale chyba była daltonistką.
- No tak, przecież masz... – spojrzała na mnie spod okularów, by się na wszelki wypadek upewnić, ale już nie dokończyła, wybuchając śmiechem. Nie mogłem jej powstrzymać, nawet nie chciałem. A ona się śmiała, zarażając po kolei wszystkich, choć tylko oboje wiedzieliśmy, skąd to źródło radości.
Coś zawsze staje się pierwszy raz, a Ewa wtedy otworzyła furtkę do swej niedostępnej powagi i po stokroć boleśniejszej ironii. Jej żądła jednak nigdy się nie pozbyła, częstując nim co jakiś czas nieudaczników i pozorantów. Mimo ostrożności, nieraz wręcz absurdalnej, nie mogła się ich ustrzec. (...)
PS. Fragment opowiadania, które ukaże się w całości w drugim tomie „Srebrnych źródeł”.

Numer: 2005 44   Autor: J. Zbigniew Piątkowski





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *