Wzięli i napisali...

Witam serdecznie. Chciałabym wyrazić swoje głębokie zażenowanie oraz zirytowanie dotyczące bloku mieszkalnego przy ulicy Sosnkowskiego 26. Do napisania tego tekstu zainspirował mnie smród tytoniu w korytarzach całego budynku, pot sprzątaczek, odrapane, porysowane, pękające ściany, przekrzywiona latarnia, jabol na parapecie, zastawianie miejsc parkingowych i przygnębiający widok za oknem...

Lubieżny fetor

Wzięli i napisali... / Lubieżny fetor

Pewnego dnia, ciesząc się z udanych zakupów, wracałam tanecznym krokiem do mojego mieszkania i piruetem pokonując bramy osiedla na skórce od banana poczułam osobliwy smród. W chmurze oparów dominowały nuty zapachu gotowanej wiewiórki, tłustej golonki, tytoniu, przepoconych skarpet oraz cynamonu i lekkich kwiatowych akcentów. Co prawda, skarpety to moja wina, ale cała reszta...
Wchodząc na klatkę, spostrzegłam uchylone drzwi od przechowalni budynku. Tak... Już wszystko stało się jasne – zlokalizowałam epicentrum fetoru! Tajemniczy zapach dochodził właśnie z tego miejsca, otulając moje ciało obcą wonią o kwaskowym charakterze. W narkotyczny sposób ukołysał zmysły, sprawiając, że zrodziła się we mnie dusza malarki ściennej – wymiociny bulgotały w moim wnętrzu i tylko cudem ujarzmiłam ich artystyczny potencjał. Zawodowa wnikliwość oraz instynkt nie pozwoliły mi spuścić woali obojętności na tę sprawę. Po dwóch głębokich wdechach i trzech odruchach wymiotnych zajrzałam do kanciapy i namierzyłam sprawczynię – pani sprzątająca mogłaby z powodzeniem pomóc w produkcji broni biologicznej. Żałuję, że w tamtej chwili nie miałam przy sobie licznika Geigera, bo dam głowę, że radioaktywność owej pani mogłaby być doskonałym preludium czarnobylskiej katastrofy. Z bólem głowy osunęłam się wzdłuż najbliższej ściany, jednak odrapany tynk nie pozwolił mi dopełnić teatralności sytuacji – przerażona spostrzegłam kawałki odpadającej farby na moim żakiecie. Pomyślałam z oburzeniem – Tego już za wiele! W te pędy zerwałam się na równe nogi i ruszyłam zniesmaczona do mieszkania. Na półpiętrze, przeklinając po drodze lokalną społeczność oraz zarząd osiedla, natknęłam się... na jabola niewinnie zdobiącego parapet. Gdyby nie poprzednie irytacje, pewnie wzruszyłabym się tym integracyjnym symbolem, bo jak pisał Tuwim: ,,Miłość ci wszystko wybaaaczyyy!” – ale nie tym razem. Wściekłość z niedowierzaniem prześcigały się na coraz czulszych strunach mej cierpliwości! Pognałam na górę, by jak najprędzej odizolować się od wstrząsających odkryć.
Nareszcie... spokój, harmonia, błoga cisza. Mój dom – moja twierdza. Symbol nieskazitelnej czystości, porządku i królewskiego zapachu opiewającego każdy zakątek mieszkania. Dysząc jak lokomotywa parowa, przywarłam plecami do drzwi i próbowałam ustabilizować bicie poturbowanego serca.
W mig zrobił to za mnie depresyjny obraz za oknem. Na widok odrapanych baraków rysujących swe szkaradne oblicze w sposób nachalny, serce stanęło zanurzone po kolana w rwącej rzece rozpaczy. I nawet wiecznie niedomknięta brama osiedla, sugerująca posiadanie przez sąsiadów monstrualnych ogonów, a także zauważona wcześniej obluzowana nóżka drzwi od klatki nie napełniła mnie tak głębokim zrezygnowaniem. W tej sekundzie zrozumiałam nieszczęśników rzucających się co poniedziałek pod mińskie pociągi jadące do Warszawy.
Ale nie martwcie się – póki co... nie wyprowadzę się. Wszak cóż cennego byłoby w tym miejscu, gdybym je opuściła? Pozdrawiam lubieżnie.

Numer: 2011 10   Autor: Monika – zirytowana lokatorka





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *