Dębe Wielkie charytatywne

Niemal wszyscy czują emocjonalną więź z powodzianami. Wielu ona nie wystarcza, więc inicjują zbiórki pieniędzy i darów. Tak robią samorządy i całkiem prywatni darczyńcy. Teresa Głuchowska, sołtyska z dębskiej Bykowizny poszła jeszcze dalej, organizując festyn charytatywny z piwem, wyszynkiem i muzyką na żywo

Dreszcze w deszczu

Dębe Wielkie charytatywne / Dreszcze w deszczu

Zmierzony na wypasioną imprezę piknik omal nie skończył się tragedią, ale po kolei. Otóż w Bykowiźnie powstało niedawno stowarzyszenie „Rozwój i perspektywy”, które w swych podstawowych celach zamierza integrować lokalną społeczność, wspierać rozwój dzieci, zwalczać patologię i działać charytatywnie.
To nie pierwszy festyn zorganizowany przez grupę aktywistów i Teresę Głuchowską, która jest prezeską stowarzyszenia i sołtyską Bykowizny. Wydawało się więc, że wszystko się uda, bo zadbano o ciało i ducha. W repertuarze scenicznym prym wiedli Cyganie z Jame Roma, ale też nie zabrakło wiejskiego folkloru, karaoke pieśni biesiadnych, a nawet kabaretu, który przyjechał do Dębego Wielkiego aż z podlaskich Sarnak. I do występu „Łez sołtysa” wszystko grało – scena stała, nagłośnienie działało, a goście nie żałowali grosza, racząc się zimnym piwem i gorącymi daniami z grilla.
Tymczasem około 18.00 od Warszawy zbliżały się pomruki grzmotów, a niebo przysłoniły nimbostratusy. Po dwóch skeczach i piosenkach kabaretu jęzor nawałnicy sięgał Dębego, a szczególnie wypożyczonej z Budowlanki starej sceny, która omal nie uniosła się w powietrzu. Wszyscy zamarli, ale na szczęście nic się nie stało. Oprócz faktu, iż firma nagłaśniająca zaczęła rozbierać swój sprzęt. Nie było mowy o dalszym ciągu festynu z jej udziałem.
A jednak się udało. Strażacy dali światło i prąd z agregatu, a za scenę posłużyła piwna ciężarówka. „Łzy sołtysa” nie dokończyły występu, ale i tak pora była bardziej dyskotekowa niż kontemplacyjna. Grupa Maksyma Paczkowskiego umilała więc czas oczekiwania na energię jak tylko mogła. Pomagał im miejscowy proboszcz Jerzy Mackiewicz, który w ogrodniczkach na nogach i gitarą w ręku śpiewał i tańczył na równi z cywilną bracią. W tym czasie Teresa Głuchowska karciła lokalnego synoptyka za nie wyczucie w kościach zbliżającej się burzy. Już bez gniewu, bo wszystko zaczęło wychodzić.
Na platformie tira zainstalował się zespół Maxer, który po kilku biesiadowych szlagierach udostępnił mikrofony braciom Paczkowskim. Publiczność tylko na to czekała, a cygańskie rytmy przeniosły ich natychmiast w natchnioną i trochę odrealnioną przestrzeń. W tańcu nie przeszkadzały ani mokre deski, ani siąpiący deszcz. Półmrok poderwał na deski dużych i małych. Bawili się wszyscy – bez odpoczynku i wstydu z obcych im na co dzień, czyli w innym stanie duszy, reakcji.
Wszystko – i to szczęśliwie – skończyło się grubo po nastaniu nocnej ciszy. To nic, przecież są wakacje, a zabawa charytatywna zniewala nawet największych malkontentów.

Numer: 2010 34   Autor: J. Zbigniew Piątkowski





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *