Jeśli klasę pisarza mierzyć stylem, w jakim powraca w rodzinne strony, to Małgorzata Gutowska-Adamczyk bije na głowę pewną specjalistkę od grzebania wróbli. Do Mińska Mazowieckiego przyjechała z ostatnią powieścią „Cukiernia pod Amorem”, która osiągnęła już status bestsellera i, jak rzadko która wydana ostatnio pozycja, zbiera prawie same entuzjastyczne recenzje. Na jednym z blogów została nawet – nieco na wyrost, jak twierdzi autorka – porównana do „Nocy i dni”. Coś jednak jest na rzeczy
Słodkie sagi początki

Ale zacznijmy od uporządkowania faktów. Kim właściwie jest Małgorzata Gutowska-Adamczyk? Wbrew temu, co niektórzy sądzili po sukcesie „Cukierni”, nie wyskoczyła literackiej sroce spod ogona. Dotychczas znali ją głównie młodsi czytelnicy – by przywołać takie choćby tytuły jak „Wystarczy, że jesteś” i „220 linii”, po której została obwołana znawczynią komunikacji autobusowej. A pamiętacie taki zabawny serialik „Tata, a Marcin powiedział”? To też jej robota – jej i jej męża Wojciecha Adamczyka, również reżysera „Rodziny zastępczej” i „Rancza Wilkowyje”.
Z Mińskiem prócz więzów rodzinnych i krótkiej kariery nauczycielskiej wiąże ją powieściowy Gutów, w którym nietrudno dopatrzeć się podobieństw do miasta nad Srebrną. W restauracji Basztowej, do której schodzi się po krętych schodach, mińszczanie od razu poznają Pałacową, a w tytułowej cukierni – mimo iż autorka podkreślała (może czasem zbyt żarliwie) jej fikcyjność – aż prosi się szukać odniesień do interesu Kolasińskich.
Książka – pierwszy tom planowanej trylogii (ze względu na szkolno sienkiewiczowskie konotacje autorka woli mówić o sadze) – to naprawdę solidny kawał czytadła w najlepszym tego słowa znaczeniu. Skupia się na losach rodziny Zajezierskich rozciągniętych między dziewiętnastowiecznymi dworkami i współczesnością. Kamykiem uruchamiającym lawinę historii jest zmumifikowane ciało kobiety z tajemniczym pierścieniem wykopane przez archeologów na gutowskim rynku. Od tego punktu wraz z Igą zanurzamy się coraz głębiej w dzieje świetności i upadku jednego z najświetniejszych mazowieckich rodów obfitującego w silne kobiece indywidualności, ukryte skandale i namiętności.
Podziwu godny jest ogrom pracy włożonej w skonstruowanie tego arrasu. Szczegółowe drzewa genealogiczne, wiarygodnie oddane realia epoki carskiego zaboru, a nade wszystko pełnokrwiste postacie i lekki język czynią lekturę wciągającą pomimo nawały przeplatających się wątków, z której niekiedy trudno wyłowić główny, oraz dosyć swobodnego przeskakiwania w czasie, co według Gutowskiej czyni powieść mało atrakcyjną dla filmu. Choć oczywiście nie obraziłaby się, gdyby ktoś chciał kupić prawa do ekranizacji.
„Zajezierscy”, bo taki podtytuł nosi ta część, niewątpliwie stanowią perłę w swojej klasie. Nie próbują udawać, że są czymś więcej niż – podkreślmy to powtórnie – świetnie skrojony złodziej weekendu, ale też nie urągają inteligencji czytelnika. Owszem, bywają czułostkowi i sentymentalni, ale tego wymaga konwencja, o której ani na sekundę mińsko anińska autorka nie zapomina.
Można też – i Gutowska się od takiej interpretacji nie odżegnuje, a wręcz sama ją podsuwa – czytać tę książkę jako swoisty pean ku czci małych miasteczek i niespiesznego prowincjonalnego życia. Wyrazicielką tej afirmacji jest powieściowa Iga, która w przeciwieństwie do swojego chłopaka, bynajmniej nie zamierza z Gutowa uciekać. I wreszcie – na co Gutowska w rozmowach również kładzie silny nacisk – zawiera się pomiędzy tymi okładkami tęsknota za poszukiwaniem korzeni, która objawia się w ludziach tym silniej, im bardziej powierzchowne stają się wzajemne relacje, za co według pisarki należy obok innych czynników winić elektryczne oświetlenie.
Tylko że z tym zanurzaniem się w warstwy rodowej gleby trzeba być ostrożnym, bo – jak to w jednym z mikro esejów z „Pieska przydrożnego” skonstatował Miłosz – nigdy nie wiadomo na jaką szantrapę się natrafi. No, ale z drugiej strony gra bywa czasem warta świeczki.
Numer: 2010 22 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ