Carlos Marrodan Casas należy do najbardziej w Polsce znanych tłumaczy literatury hiszpańskojęzycznej. To on był akuszerem niedawnego sukcesu „Cienia wiatru”, ale też pozwolił nam cieszyć się wieloma książkami choćby Marqueza, którego uważa za „swojego” pisarza, czy Vargasa Llosy. Jak większość młodych adeptów pióra, także on zaczynał od własnej twórczości – pisał wiersze – ale przyjaciele orzekli, że dla literatury będzie chyba lepiej, jeśli pozostanie przy przekładach
Hiszpan po polsku

Języka polskiego, którym posługuje się po mistrzowsku, a nawet – jak wyznał – jest w nim bardziej zasiedziały, niż w mowie ojczystej, nie wyssał wprawdzie z mlekiem matki, ale bezsprzecznie pił go przez skórę, i to już od trzeciego roku życia. Wtedy bowiem historia rzuciła go z rodzicami, zwolennikami Republiki zmuszonymi po dojściu do władzy generała Franco emigrować, na ugory warszawskiej Pragi. Początkowo przyjęła ich Francja, ale dopiero Polska udzielająca azylu braciom socjalistom ciemiężonym przez prawicową dyktaturę, dała im dom, pracę – ojcu w FSO, a matce jako maszynistce – i wykształcenie.
Mały Carlos od początku został wrzucony w wir polskiego przedszkola i żywioł języka, do którego zapałał taką namiętnością, że po maturze zdał na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Już na studiach, które zbiegły się z nadwiślańskim boomem na literaturę latynoską, zaczął eksperymentować z tłumaczeniem. Zachęcony przez przyjaciół – tych samych, którzy po opublikowaniu tomiku „Miejsca pamięci” poradzili mu porzucenie mrzonek o poetyckich laurach – zaniósł nieśmiałe translatorskie próbki do PIW-u.
Zaskoczyło i tym sposobem w 1973 roku światło dzienne ujrzała mini powieść Llosy „Szczeniaki”. Później już potoczyła się lawina, aż w końcu Casas odkrył translatorską miłość swego życia Gabriela Garcię Marqueza, do którego – jak zdradził – pisał kiedyś w sprawie pewnej zawiłej kwestii, ale nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Kolumbijczyk pewnie wyszedł z założenia, że jak tłumacz dobry, da sobie doskonale radę sam. Jak widać, miał rację.
Recepta na dobry przekład? Według Carlosa Marrodana Casasa jest banalnie prosta – otworzyć się na metafizykę książki i jak najmniej dawać z siebie, być jak towarzyszący jej cień. Na szczęście Casas, dla którego tłumaczenie nie jest jedynym źródłem dochodu, może sobie pozwolić na luksus pracy wyłącznie z dziełami, które pokochał, poczuł, oswoił. Co nie znaczy, że nie napotyka się na trudności, z których największą jest wszczepienie pewnych swoistych walorów oryginału na język przekładu.
Tak było choćby z Marquezem, z jego magicznością i językowym rozbuchaniem. Aby otworzyć jego prozę dla polskich czytelników Casas musiał szukać autorów pokrewnych autorowi „Kroniki zapowiedzianej śmierci” w stylu i wrażliwości, by – jak to określił – pożyczyć sobie od nich słowa. Pomocny okazał się Bruno Schulz i, tu niemała niespodzianka, pisarz niemal już zapomniany Tadeusz Nowak. To właśnie jego ludowy mistycyzm dał się najskuteczniej pożenić z nasyconą karaibskim rozmigotaniem dezynwolturą kolumbijskiego twórcy osady Macondo.
Mińskim wielbicielom Ruiza Zafona, których – jeśli wnosić z naręczy podsuwanych do podpisania książek – nie brakuje, Casas proponował też sięgnięcie po rzeczy wcześniejsze niż bestsellerowy „Cień wiatru”. Choćby po „Marinę”, którą zachwalał również Dariusz Mól. Pytany zaś o zamierzenia na przyszłość, obok dalszej pracy nad przekładami nie wykluczył powrotu na łono poezji.
Numer: 2010 21 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ