Ogrody kultury

Rozmawiamy o majowych pochodach. Opowiadam, że jako dziecko bardzo je lubiłem, bo były barwne, wesołe, przepełnione świątecznym nastrojem fiesty. W pewnej chwili młodsza o kilka lat koleżanka zauważa z refleksyjnym westchnieniem, że miałem szczęście. Dlaczego? – pytam ją. Bo wy przynajmniej przeżyliście coś ważnego – moje pokolenie już nie ma się do czego odwoływać. Gdy my dorastaliśmy, wszystko było śmieszne, rozmemłane, nijakie. Dobrze ją rozumiem – też tak mam

Nostalgia pokoleń

Ogrody kultury / Nostalgia pokoleń

Sandi Thom, rocznik 1981, śpiewa, że urodziła się za późno, w świecie, którego już nic nie obchodzi. Po czym z nostalgiczną nutką wylicza całą litanię atrybutów lat 60 – kwiaty we włosach, królowanie radia, winylowe płyty, powszechna wiara w wolność. Nie dziwię się jej. Również odczuwam irracjonalną tęsknotę za tamtymi czasami – ostatnimi, gdy ujarana trawą ludzkość potrafiła jeszcze śnić o Raju na Ziemi. Dałbym wiele za możliwość lotu w przeszłość i zobaczenia na własne oczy festiwalu Woodstock, czy Allena Ginsberga w białej hinduskiej szacie z wytatuowanym na czole Okiem Opatrzności głoszącego pokój i miłość.
Z drugiej strony, i tu już zbliżam się bezpośrednio do generacyjnej bolączki mojej koleżanki, w najnowszym tomiku Pawła Konjo-Konnaka czytam gorzko prześmiewczy wierszyk o tym, jak poszedł do szkoły policealnej na spotkanie autorskie. Pokazuje młodym istotne dla niego filmy – coś mi mówi, że był wśród nich „Swobodny jeździec” – i co? „I zero kontaktu z kolektywem klasowym (…) pan jest z pokolenia stanu wojennego - my z pokolenia galerii bałtyckiej”.
Kompletny brak ciągłości. Zerwało się. Nie ma. A może jednak jest. Co? Żal, że się nie załapali na rzeczy, które potrafiły połączyć. Dobrze stan ten oddaje tytuł powieści Dominiki Ożarowskiej „Nie uderzy nawet piorun”. I rzeczywiście – nie uderzy. Hipisi mieli swoje protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Konjo miał swój stan wojenny i Pomarańczową Alternatywę. My mieliśmy te nieszczęsne pochody, a gdy podrośliśmy na tyle, żeby cokolwiek względnie kumać, dane nam było obserwować zmianę ustrojowej warty.
A oni co mają? Kablówkę? Komputery? Gdy nowa rzeczywistość krzepła, byli za smarkaci, by pojąć jej sens – podobnie jak my, kiedy zachwycaliśmy się flagami powiewającymi pierwszego maja na ulicach i głośnikami, z których jakiś facet pitolił o wyrabianiu norm. Liczyła się atmosfera, fan. Oni zapewne to samo czuli, słuchając w telewizji „Gali piosenki chodnikowej”. A potem nadeszło rozmemłanie i nijakość, na które tak zżymała się moja koleżanka.
Ale nie sposób było ich uniknąć. To jest cena, jaką demokratyczne społeczeństwa płacą za spełnienie marzeń o wolności. Zanikły wspólne znaki identyfikacyjne, wielkie ideologie XX wieku wyczerpały się, ośmieszyły lub skompromitowały we krwi. Buntownicy ścięli włosy i rozłożyli polówki, na których rodził się kapitalizm. Zaś ci, co odmówili złożenia broni, skończyli na odwyku albo zostali niezłymi publicystami pielęgnującymi pamięć o chwalebnych dniach, kiedy kumple byli kumplami, w Jarocinie ryje wydzierali ucukrowani szmaciarze o złotych sercach, a ludziom jeszcze się chciało.
W rozprężeniu, jakie nastąpiło po wyjęciu z rzeczywistości kręgosłupa spajającego ją przez całe lata, trudno nam dostrzec gwiazdę przewodnią. Trudno odnaleźć własną legendę, zbudować tożsamość. Co jednak nie oznacza, że nie jest to w ogóle możliwe. Zawsze zazdrości się poprzednim pokoleniom. Ale nie jest to nostalgia za prawdą o nich, lecz za mitem, który wysysa z czasu samą esencję, upiększa go, wygładza, wycisza fałszywe tony, zmienia go w baśń.
Strych, który w dzieciństwie wydawał nam się ogromny i tajemniczy, okazuje się ciasny i zagracony, kiedy wspinamy się tam mając lat 30. Ale realny zawsze pozostanie ten, na którym jako smarki po raz pierwszy zobaczyliśmy złote migotanie kurzu w smudze popołudniowego światła wpadającej przez zasnute pajęczynami wąskie okienko. Pokolenie mojej koleżanki też ma takie magiczne miejsca, tylko póki co jeszcze ich nie odkryło. Do tego potrzeba dystansu i wybłyszczającego pędzla mitologii.
Historię opowiada się nie tak jak się zdarzyła, ale jak ją zapamiętaliśmy. Kolor dnia, słoność morskiej wody na spieczonych słońcem stopach, smak pocałunku, zapach wiatru – ostatecznie liczy się tylko to, ta jedna chwila, w której zamyka się całe życie.

Numer: 2010 20   Autor: pod redakcją Marcina Królika





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *