Ogrody kultury

Mamy problem z cierpieniem - z jego przyjmowaniem, odbiorem. Choroba, perspektywa śmierci - szczególnie, gdy dotyka kogoś młodego - jest społecznym tabu. Zakrzyczeć je usiłujemy dwojako: udając, że tematu w ogóle nie ma lub wręcz przeciwnie - epatując nim, co w gruncie rzeczy chyba jednak nie przybliża do jego oswojenia, a jedynie wzbudza powierzchniowe, ze swej natury nietrwałe emocje charakterystyczne raczej dla happeningu niż dla stałej, zakorzenionej solidarności z cierpiącymi

Manowce cierpienia

Ogrody kultury / Manowce cierpienia

Wedle utartego stereotypu w kulturach pierwotnych ludzie byli z nieuchronnością przemijania oswojeni, gdyż umierało się w domu, wśród bliskich, nie w bezdusznym szpitalu za jakimś parawanem. Nic bardziej mylnego - owszem, być może lepiej radziliśmy sobie z cierpieniem naturalnym, wynikającym ze starzenia się, ale kiedy przytrafiało się osobie w pełni sił, a już nie daj Boże dziecku, reagowaliśmy odrzuceniem. Opisane m.in. przez Plutarcha zabijanie chromych niemowląt w Sparcie, nawet jeśli wzbudza dziś wątpliwości historyków, stanowi bardzo wymowną metaforę atawistycznego lęku przed innością.
We współczesnej kulturze, podobnie jak starożytność zorientowanej na kult ciała, witalności i hedonizmu chorzy bywają uśmiercani społecznie, a niekiedy wręcz systemowo - np. kiedy okazuje się, że jakiś durny przepis nie pozwala 14-latkowi podać interferonu albo gdy brakuje funduszy na wysłanie walczącej z rakiem 23-latki na terapię do Ameryki.
Ale daje się też coraz częściej zauważyć, że ci dotąd niemi i bezsilni zaczynają podnosić głowy. Głos dały im mass media, a zwłaszcza Internet. Po ich stronie stają gwiazdy ekranu, sportu i estrady. Ma to oczywiście bardzo wymierne skutki - koncerty, aukcje, kampanie generują pieniądze, które uratowały już niejedno życie. Jednakże gdzieś głęboko u podstaw tkwi szlachetna skądinąd chęć nauczenia zdrowej reszty ludzkości pewnego rodzaju humanizmu. Blogi zakładane przez takich ludzi jak zmarła niedawno Ewa Markwoort czy dramatyczne show Janusza Świtaja mają za zadanie przekazać jeden prosty komunikat: Hej, my też tu jesteśmy! Też mamy prawo żyć! W niczym się od was nie różnimy.
I właściwie wszystko w porządku. Tyle że, jeśli dłużej się zagadnieniu przypatrzeć, trudno pozbyć się odczucia cechującego te działania mimowolnego, a w niektórych wypadkach całkiem świadomego ekshibicjonizmu. To trochę tak jakby nie tyle ów szpitalny parawan uchylić czy nawet odsunąć, co brutalnie zedrzeć - najlepiej w ostrym świetle jupiterów - obnażyć wstydliwe szczegóły, rąbnąć nimi po oczach, wywołać wstrząs, zawstydzić. Niestety, jak dowodzi życiowe doświadczenie, praktyka szoku i trącania uczuciowych strun ma krótkie nogi i szybko się męczy.
Tutaj SMS na chłopca walczącego z mukowiscydozą, tam dycha wrzucona do trzymanej przez wolontariusza puszki, siam charytatywna naparzanka z mistrzem boksu - i jest fajnie, czujemy się lepsi, myto zapłacone, można wracać do siebie i już o tym nie myśleć. Przynajmniej do następnej akcji. Pomoc może przecież być świetną zabawą, zaś dla celebrytów okazją do pokazania ludzkiej twarzy w błyskach fleszy. Pomaganie staje się trendy, jest ponadto wyśmienitym sposobem na spędzenie wolnego czasu oraz spotkania ze znajomymi. Kawał dobrej roboty.
Ale czego tak naprawdę doświadczyliśmy? Czy dotknęliśmy jądra cierpienia? Bynajmniej, skonsumowaliśmy tylko jego lajtowy zamiennik. Gdyby chciało się nam rzeczywiście odbyć wyprawę w owe mroczne regiony, ze zdziwieniem odkrylibyśmy, że nie zawsze ma ono buzię ładnej dziewczyny ze stojącym u jej boku chłopakiem, który zrobi dla niej wszystko. Odkrylibyśmy, że cierpienie czasem śmierdzi, jest stare, bezdomne, że potrafi cię skląć. Czy takiemu cierpieniu też pomożecie? Też kupicie dla niego obrazek? I co najważniejsze, czy posiedzicie z nim parę minut, pogadacie albo pomilczycie, mimo że wnętrzności podchodzą do gardła, a wasze nazwisko nie trafi do mediów?
Charytatywne pospolite ruszenia (jakkolwiek słuszne), blogi pełne opowieści o rurkach wypadających z brzucha, czułostkowe elegie o wytrwałości, nie są wcale dowodem rosnącego humanitaryzmu - stanowią raczej symptom klęski. Gdyby empatia stanowiła niezbywalny element społeczeństwa, nie byłyby potrzebne, a przynajmniej nie w takim graniczącym z telenowelą natężeniu. Do egzaminu z człowieczeństwa musimy jeszcze długi ryć po nocach.
Zabrzmi to może brutalnie, ale cywilizacji miłości uczy nie dziewczyna ze wzruszającą historią a leżący na ulicy anonimowy człowiek. Jeśli w pierwszym odruchu zamiast pomyśleć „no tak, schlał się”, uklękniemy przy nim lub wezwiemy karetkę, jesteśmy w domu.

Numer: 2010 18   Autor: pod redakcją Marcina Królika





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *