Polska mitologia wzbogaciła się o nową kartę. Szkoda tylko, że znów jest to karta nasiąknięta krwią. Głosy, że śmierć – zła, niepotrzebna – ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem to jakieś diaboliczne dopełnienie tragedii katyńskiej, że stanowi jak gdyby naturalne poszerzenie symboliki Golgoty Wschodu, są tyleż atrakcyjne i chwytliwe, co społecznie i kulturowo niebezpieczne. 10 kwietnia wraz z Historią zachichotał panteon naszych wieszczów, a śmiech ten drży gorzkim triumfem. Ich na wierzchu
Ze śmiercią nam do twarzy

Polacy to naród zakochany w śmierci. Taką szokującą w swojej oczywistości i prostocie obserwację w książce „Kraj z księżyca” zanotował Michael Moran po tym jak wypadło mu być naocznym świadkiem zbiorowych egzekwii po odejściu Jana Pawła II. Żałobny kir to nasz naturalny stan. W nim się sprawdzamy, w nim osiągamy szczyt pełni, w nim po prostu jesteśmy sobą. Tak się ułożyło, psychologicznych korzeni tego stygmatu chyba nie trzeba wyłuszczać.
Jednak o ile papieska żałoba mimo całego przerostu formy nad treścią miała w sobie coś krzepiącego, o tyle w tym przypadku istnieje groźba, że zwodnicza mgła, która namieszała pilotom Tupolewa w głowach, spowije i nasze umysły, na powrót cofając je w mroki mesjanistycznych urojeń, czego pierwszą niepokojącą jaskółką jest właśnie przeprowadzanie linii między mordem w Katyniu a sobotnią tragedią. Przekaz tej semiotycznej zabawy jest jasny: Polska znów została złożona w ofierze.
Każde społeczeństwo potrzebuje znaków orientacyjnych, pewnych filarów, wokół których może budować swoją zbiorową tożsamość, do których może się odwoływać i z którymi identyfikować. Ale nasze mity założycielskie w przytłaczającej większości cechuje resentyment i negacja, która nie dość, że utrwala w nas postawę ofiary, to jeszcze – o zgrozo – każe nam być z owej martyrologii dumnymi.
Do Europy tak, ale tylko z grobami. Nie do końca chyba pojmujemy istotę tego stwierdzenia. Chodzi w nim, jak mówi mi intuicja, nie o historyczny masochizm uprawiany przecież również przez zmarłego prezydenta, a raczej o pogodzenie się z bolesną przeszłością, zaakceptowanie traumy, które w psychoterapii stanowi pierwszy krok do uleczenia.
My jak dotąd z demonami sobie nie radzimy, więc albo nurzamy się w tragedii albo gwałtownie ją odrzucamy, co w gruncie rzeczy jest awersem i rewersem tej samej monety. I teraz jeszcze samolot z elitą kraju rozbija się w miejscu, gdzie 70 lat wcześniej temu samemu krajowi przetrącono kręgosłup. Terapeutycznie rzecz biorąc jest to co najmniej dziesięć kroków do tyłu. Cień Chrystusa w bieli i czerwieni już dawno nie był tak bliski wydostania się z bufora bezpieczeństwa, w którym nie bez trudu udało nam się go zamknąć, choć i tak dobiegały stamtąd jego szalone okrzyki i bicie pięściami.
Na razie trwa ogłuszenie i szok. Ale gdy zaczną opadać, nie unikniemy pytań, wśród których najważniejsze nie będzie wcale to o przyczyny katastrofy ani nawet to jak przeobrazi ona społeczeństwo i politykę – nie łudźmy się, nie przeobrazi, a przynajmniej nie aż tak gruntownie jak wielu chce dziś wierzyć – lecz to o najgłębszy sens tej ofiary.
Już pojawiają się opinie, że sobotnia tragedia wyrwie katyńską zbrodnię z zaklętego kręgu naukowych dysput i politycznej instrumentalizacji i przywróci ją współczesności. Rosyjska telewizja, która broniła się przed filmem Wajdy jak przed wirusem, wyświetla go drugi raz i to na przestrzeni zaledwie tygodnia. Może mord na polskich oficerach przestanie być niezrozumiałym lokalnym wydarzeniem i zajmie należne mu miejsce w dziwnej historii XX wieku. Może nie powtórzy się opisywana przez Mariana Marzyńskiego sytuacja z kina w Miami, kiedy po projekcji „Katynia” widzowie patrzyli po sobie, zastanawiając się, po co ci ludzie właściwie szli przez ten most i kto, do ciężkiej cholery, ich gonił.
Jeśli w takim świetle mamy odczytywać sobotnią śmierć i w tym kontekście mówić o drugiej liście katyńskiej, to pełna zgoda. Śmierć, która zamiast oczyszczenia niesie tylko czczy sentyment i potok patetycznych frazesów, jest daremna, choćby i opakowana w najszlachetniejsze szaty. A tej nikomu nie służącej daremności trochę już za dużo u nas było.
Numer: 2010 16 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ