Za forsę w MDK

Tak się porobiło, że większość rozrywkowych tandemów jest (albo była) u nas jednopłciowa. Mann i Materna, Pazura i Lubaszenko, Przybora i Wasowski, o Pankracym i panu Zygmuncie już nie wspominając. Na tym tle goszczący w piątek 26 lutego w MDK Lidia Stanisławska i Jacek Frankowski wyrastają może nie na fenomen – w końcu był też Jacek i Agatka – ale dają jakiś haust ożywczego iskrzenia. Tyle tylko, że do pustawej sali

Krzesła do śmiechu

Za forsę w MDK / Krzesła do śmiechu

Ona – piosenkarka, pisarka i felietonistka zdobywająca sceniczny sznyt m. in. w kabarecie Pod Egidą, w latach 70 podbijała Opole i Sopot, tudzież kawałek planety nie tylko osłoniętej żelazną kurtyną. Od czasu do czasu przemyka po srebrnym ekranie – ostatnio choćby w „Plebanii” czy „Samym życiu”, a niegdyś również w „Czterdziestolatku”. Znana, także z występów z Hanką Bielicką, co bynajmniej nie przeszkadza jej uchodzić za jedną z najciekawszych osobowości polskiego show biznesu.
On – z wykształcenia leśnik po SGGW, z zawodu i umiłowania rysownik i karykaturzysta. Gościł na łamach takich tuzów jak „Szpilki” czy „Horyzonty”, teraz natomiast rozśmiesza i prowokuje m. in. czytelników „Rzeczypospolitej” i „Kuriera Polskiego”. Masową wyobraźnią najskuteczniej zawładnął w szczenięcych latach III RP, gdy stworzył projekty kukiełek do „Polskiego ZOO”, za które otrzymał Złotą Szpilkę Roku Pańskiego 1991. Z natury milczek z gatunku tych, co więcej ukrywają niż pokazują. Jednym słowem agent śpioch, który tylko czeka na uruchomienie.
Układ jest prosty – ona pisze, on satyrycznie portretuje. Cel – gwiazdy, ale tylko te, co – jak z właściwą sobie ułańską werwą podkreśliła Stanisławska – umieją się nie puszyć i przyjmują do wiadomości, że w rodzimym tyglu można mówić, co najwyżej o gwiezdnym pyle. Gwiazdy to, proszę szanownej publiki, są w Hollywood – taki dajmy na to Jack Nicholson, którego Stanisławska nieprzyzwoicie uwielbia. Efekt wspólnych manewrów tandemu S & F – dwa tomy „Gwiazd w anegdocie”, z których wiele można było oryginalnie przeczytać w „Tele Tygodniu”.
I tylko ze śpiewem trochę u Frankowskiego nie za bardzo. W Mińsku Mazowieckim odważył się co prawda na wokalny debiut, ale wspólnie doszli do przekonania, że powinien pozostać przy kresce. A tę ma zabójczą, o czym można było się przekonać, oglądając towarzyszącą ich występowi wystawę albo próbując na gorąco odgadywać, co też artysta szkicuje, za co była buteleczka z czymś chlupoczącym i ponoć wyśmienitym.
No i, ma się rozumieć, nasze kochane mini gwiazdy. Weźmy pierwszego z brzegu Cezarego Pazurę, który tak się rozmiłował w wędkowaniu, że bladym świtem niewyspany po występie na jeziora potrafi wypływać. A po czym szło poznać humor Bielickiej? Po klaunach – jak była wesoła, prosiła, żeby o nich śpiewać, kiedy dopadał ją czarny pies Churchilla, błagała, żeby tylko nie o klaunach. Co przebywający w odmiennym stanie jaźni Wiktor Zborowski odparował na dancingu samotnej paniusi, gdy poprosił ją do tańca, a ona mu, żeby sobie nie myślał, że jak jest znany to mu wszystko wolno? No dobra, tego może lepiej nie cytować – kto chce, niech przeczyta w książce.
Gwiazdą na swój wyrafinowany i cięty sposób był też profesor Franciszek Starowieyski. Miał swego czasu dość ambitnego studenta, który zadał mu raz pytanie: - Co mam zrobić, żeby było czyste i wielkie? Starowieyski mu na to z szatańskim błyskiem w oku: - Umyj pan słonia.
Brokatem – i tu lekcja stylu dla wrednych lokalnych pismaków jeżdżących po kulturze jak po łysej kobyle – obficie sypnęli również w kierunku widowni, jak zwykle mocno przerzedzonej. Otóż, droga braci po klawiszach, nie powinno się smęcić, że mińszczanie znów nie dopisali, albo że mieli węża w kieszeni i nie chciało im się wybulić 15 zł za wejściówkę. Nie – należy napisać, że ci, którzy jednak się pojawili, są elitą tego miasta, jego gwieździstymi wybrańcami.

Numer: 2010 10   Autor: Marcin Królik





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *