Coś ze mną nie w porządku. Udzielam się na jednym z, ośmielę się zauważyć, ważniejszych polskich portali publicystycznych, a dotychczas nie napisałem żadnego tekstu poświęconego polityce. Kategorii „Polityka polska” unikam jak mnich domu publicznego. Jedyny raz, kiedy umieściłem w niej felieton, zdarzył się przez przypadek – po prostu zapomniałem zmienić ustawienia nim zatwierdziłem publikację
Geny polityki
Najprościej byłoby powiedzieć, że na polityce zwyczajnie się nie znam, co zresztą jest świętą prawdą. Wykazać się w Polsce ignorancją w tej dziedzinie to nieomal nietakt. Przecież u nas wszyscy są politycznymi ekspertami – poczynając od sarkastycznego pana Stanisława dzwoniącego regularnie do audycji Kuby Strzyczkowskiego w radiowej Trójce, skończywszy na mojej ponad siedemdziesięcioletniej babci, która dokładnie wie, że, Tusk to oszust i co zrobić, żeby żyło się naprawdę lepiej.
A ja nie wiem kompletnie nic. Jestem politycznie ułomny i nie zanosi się bym w najbliższym czasie miał poddać się rehabilitacji. Im zaś bliżej wyborów, tym kalectwo moje się pogłębia. Postaram się jakoś przetrwać lodówkowe potyczki w wyścigu do pałacu prezydenckiego i samorządowy taniec godowy na moim własnym, także dziennikarskim podwórku.
Do pokazania polityce tylnej części ciała nie skłoniły mnie cyrki odprawiane przez wybrańców narodu. Szeroką strugą leję na wygłupy Janusza Palikota, godnościowe wzdęcia Jarosława Kaczyńskiego, strategię miłości Donalda Tuska, a nawet na powrzaskiwania Joanny Senyszyn. Wrzuciłem na luz, gdy olśniło mnie, że są to po prostu widzialne emanacje czegoś w swych rudymentach bardzo pierwotnego. Ale w moim odpuszczeniu niestety kryje się też odcień tragizmu.
Choć się przed tym bronię, w postrzeganiu świata niebezpiecznie zbliżam się do Richarda Dawkinsa. Jego teoria samolubnego genu jak ulał pasuje mi do tego, co wyrabiają najróżniejsi państwo P, K, W, N i cholera jeszcze wie jacy. Nie wiem czy potrafię zdobyć się aż na tak skrajny radykalizm jak Dawkins, ale jego teza, że wszelkie przejawy ludzkiej działalności w gruncie rzeczy służą wyłącznie zachowaniu gatunku i żadnych wyższych wartości w tym nie ma, na pewno wiele może wyjaśnić.
Wyłaniająca się z jego twierdzeń skrajnie deterministyczna i biologistyczna interpretacja historii, sztuki, religii oraz jak najbardziej polityki wcale nie przynosi mi ani szczęścia ani spokoju utraconych złudzeń. Jak każdy chciałbym wierzyć, że w życiu chodzi o coś więcej niż żarcie, kopulacja i władza za wszelką cenę, ale coraz trudniej mi tę wiarę utrzymać. Kiedy np. na blogu Janusza Palikota czytam list otwarty do Jarosława Kaczyńskiego albo, gdy słyszę jak PiS znów rozlicza rząd z potknięć, nie umiem, po prostu już nie umiem widzieć w tym nic innego niż podjazdowa wojna plemników o wkręcenie się w jajeczko.
Nie chce mi się tego analizować, komentować, przyznawać którejś ze stron słuszność, a którąś ganić. Pewnie mógłbym zrobić drobny wysiłek i spróbować te wszystkie konfiguracje, zależności i antagonizmy poro zgryzać. Ale nawet gdybym się na to poważył, nie potrafiłbym pisać o polityce inaczej niż antropolog o dzikim plemieniu, czy biolog o mutacjach komórek. A po co to komu?
Polityka i ludzie ją uprawiający to jakieś nieszczęście, niemal antyczne fatum, przed którym nijak uciec. Bo przecież, jeśli nie będzie rządził nikt, wyrżniemy się w pień szybciej niż zdołam zliczyć do stu. Może więc stery władzy oddać komputerom? Nie, to też żadne rozwiązanie – Lem uważał, że jeśli nawet stworzymy kiedyś sztuczną inteligencję, to prawdopodobnie będzie emocjonalnie upośledzona. Cybernetyczny premier mógłby zatem zarządzić eksterminację niepełnosprawnych, bo są mało efektywni i nie dość, że nic do kolektywu nie wnoszą, to jeszcze trzeba na nich łożyć z budżetu.
Po nocach śni mi się koszmar o rozwierającej groźną paszczękę biało-czerwonej urnie. Jestem rozdarty między powinnością obywatela i dawkinsowskim nihilizmem. Chyba nie zażegnam tej ambiwalencji.
Numer: 2010 09 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ