Raz wydrukowane zostaje na zawsze, a rękopisy nie płoną. Tak może było kiedyś. Odkąd do gry włączyła się globalna sieć, nic już nie jest pewne. Istnieje realna możliwość, że za kilkadziesiąt lat Nobla dostanie pisarz, którego dzieła nigdy nie ukazały się na papierze. Możemy się ciskać, ale ta rewolucja właśnie stoi u naszych bram
Twórcza sieć
Jerzy Pilch w którymś z ostatnich felietonów ogłoszonych w dodatku kulturalnym do Dziennika nazwał ludzi pokazujących swoją twórczość w Internecie zgrają przepadających tam grafomanów. No cóż, można tak powiedzieć, kiedy się jest Pilchem, ale młody debiutant rozsyłający po wydawnictwach fragmenty powieści i czekający tygodniami na odpowiedź, która z reguły i tak nie nadchodzi, na podobny komfort pozwolić sobie nie może. Rynek nie czeka na niego z otwartymi ramionami, choćby nie wiem jakim dysponował talentem.
Może oczywiście spróbować w jakiejś niszowej oficynie, ale najczęściej wiąże się to z partycypacją w kosztach publikacji – o jakichkolwiek zyskach czy wyjściu na zero można raczej zapomnieć. Pozostaje też sprawa dystrybucji i reklamy, bez której książka nie zaistnieje jako fakt społeczny. Tę na zadowalającym poziomie mogą zapewnić tylko duże wydawnictwa dysponujące odpowiednimi kanałami marketingowymi. Sęk w tym, że jeśli nawet uda się debiutantowi wstępnie zainteresować redaktorów swoim tekstem, ci już na początku zapytają go jakie zyski jest w stanie wygenerować.
Książki wydane w małych niezależnych firmach rynek podbijają sporadycznie i w wyniku przypadku, np. gdy zachwycą wpływowego krytyka. Tak było z debiutem Dawida Bieńkowskiego. Pilch albo z wyżyn sukcesu tego nie rozumie albo cynicznie udaje – o jego intencjach nie mnie rozstrzygać.
Dla stawiających pierwsze kroki artystów wszystkich dziedzin Internet pełni podobną funkcję jak dawniej trzeci obieg, czyli tworzone spontanicznie fanziny i działające gdzieś w piwnicach nieformalne grupy. Jego kardynalną nad nimi przewagą jest siła nośna i brak redaktorskiego bicza. To kusi – grafomanów jak najbardziej też. Kusi łatwość publikacji, jej interaktywność. Już kilka minut po umieszczeniu na portalu wiersza, opowiadania, piosenki czy grafiki mogą pojawić się komentarze, a licznik odwiedzin koi serce złamane przez redaktorów, marszandów czy wytwórnie fonograficzne.
Zaczęło się od blogów, z których jęły kiełkować autorskie strony. Projektem, który pokazał drzemiące w sieci gigantyczne możliwości i zasygnalizował potencjalne drogi przyszłego rozwoju tworzonej za jej pośrednictwem sztuki, była internetowa powieść Sławomira Shutego Blok. Jednak najpopularniejszą formą rozpowszechniania stały się portale tematyczne – poczynając od największych w rodzaju MySpace czy Facebooka aż po tworzone przez zapaleńców jak powołana do życia przez Jakuba Winiarskiego Nieszuflada czy Ogrody ciszy Marioli Kruszewskiej.
Ta mnogość przy braku ograniczeń musi skutkować obniżeniem jakości i w tym sensie Pilch ma niewątpliwie sporą słuszność. Internet to gigantyczne śmietnisko, medium do tego stopnia zdemokratyzowane, że obok następców Updike’a można znaleźć płody tak karkołomne, że bolą zęby. To skutkuje nie tyle rozmyciem hierarchii, co niemożnością jej ustalenia w ogóle.
Niemniej próbuje on wychodzić z fazy Dzikiego Zachodu. Coraz więcej portali dla artystów uprawia coś na kształt selekcji. Marta Mizuro prowadząca serwis opowiadanie.org.pl skrupulatnie wybiera nadsyłane teksty, podobnie jak administratorzy zdradzającej ambicje opiniotwórcze strony Fabrica Librorum czy nawiązujący otwarcie i bezpośrednio do trzecio obiegowej tradycji portal PKPzin pod redakcją Karola Graczyka. Stanowią one wyśmienitą alternatywę dla dogorywających papierowych czasopism artystycznych.
Zwłaszcza, że udzielanie się na nich coraz częściej przynosi wymierne efekty pod postacią zainteresowania poza siecią, która wciąż jest jedynie półśrodkiem, rodzajem platformy wyrzutowej. Cel póki co stanowi książka na papierze czy tęczowy krążek w zafoliowanym etui.
Niewykluczone jednak, że sytuacja niebawem się odwróci. Nie mam tutaj na myśli wyłącznie kryzysu, którego macki dosięgły branżę wydawniczą ani drastycznego spadku nakładów płyt. Dzięki globalnej sieci stoimy u zarania przełomu porównywalnego z tym, jaki wywołał wynalazek Gutenberga. Przeskoki zawsze są trudne do przełknięcia – niegdyś filozofowie buntowali się przeciwko pismu, które według nich miało zabić pamięć, po wprowadzeniu pras drukarskich europejskie elity ogarnął blady strach przed nadmiarem wiedzy pod strzechami, a teraz krzywią się miłośnicy szeleszczącego papieru.
Mnie też trudno się z tym pogodzić, ale pokolenie, które po nas przyjdzie, zapewne uzna tradycyjne książki za nieekologiczne. No bo po jakie właściwie licho wycinać lasy na papier albo truć powietrze oparami farb drukarskich? Nic na to nie poradzimy – duch czasów. Zresztą myśl na dobrą sprawę ciała przecież nie potrzebuje. Zaś wirtualność pozwoli jej przybrać hybrydyczne multimedialne formy, które dziś zaledwie się nam rysują.
Numer: 2010 03 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ