Ogrody kultury

Przed wszelkimi bilansami i podsumowaniami jako z gruntu niesprawiedliwymi i skrajnie subiektywnymi, wzbraniam się jak tylko mogę. Toteż potraktujmy ów briefing po tutejszych wydarzeniach kulturalnych minionego roku jako połączenie katalogu spraw niezałatwionych – nie wszystko mogłem opisać na bieżąco – i kroniki zauroczeń, tudzież obrzydzeń

Urocze brzydoty

Ogrody kultury / Urocze brzydoty

Najwięcej wyrafinowanych doznań dostarczyła muzyka. Zaś wydarzeniem, które pomimo iż obrzydliwie niedocenione przez mińską publiczność, zasługuje na miano absolutnego Numeru Jeden, był jesienny koncert The Patsy Gamble Band.
Brytyjska saksofonistka, profesjonalnie olewając pustki ziejące na widowni, po prostu szalała po scenie MDK. Oprócz nieźle wyrzeźbionych nóg pokazała kawał solidnej gry – od liryzmu a  la Kenny G (czy ktoś go jeszcze pamięta?) po obłędny miks jazzu i funkowego kląskania. Jej własne kompozycje, poetyckie i oszczędne, pięknie kochały się z interpretacjami Armstronga, Gershwina i… Annie Lenox.
Kolejnym fenomenem był występujący w MSA brazylijski pianista, Reginaldo Mordenti. Na szczególną uwagę zasługiwała druga część jego recitalu, w której mogliśmy zapoznać się z dokonaniami rodaków artysty – wcale nie tak egzotycznymi, jak można by sobie wyobrażać na podstawie geograficznej odległości naszych kultur. Villa-Lobos, Guarnieri i Gottschalk skonfrontowani z Mozartem i Mendelssohnem nie mają się czego wstydzić i dają prztyczka w nos europejskiemu zadufaniu.
A na deser głębokie tchnienie baroku zakropione miękkimi nutami oboju Kamy Grott, której towarzyszyła Chopin Academia Orchestra z Warszawy. Coś wspaniałego! Kto się nie załapał, może zawsze posłuchać debiutanckiej płyty warszawskiej oboistki, wydanej cztery lata temu „The Baroque Oboe Concertos”.
Przednio też ucztowaliśmy – w każdym znaczeniu tego słowa – na wernisażach. Mam tutaj na myśli zarówno te otwierające wystawy pałacowe i zielono domkowe, jak organizowane w Muzeum Ziemi Mińskiej.
Na koronę króla wyobraźni zasługuje Leszek Goliński. Jego grafitowe fantazje okazały się powalające nie tylko ze względu na zawartą w nich magię nieokiełznanej baśniowości, ale nade wszystko dlatego, że udowodniły jak wiele może twórca osiągnąć minimalną ilością przyrządów i kolorów. Na całkowitych antypodach znajduje się pod tym względem Mirosław Chyliński, który wszelako nie ustępuje Golińskiemu potęgą imaginacji. Po prostu czerpie z innych źródeł.
Wystawy MZM, pod każdym względem dopieszczone, wycyzelowane, pomyślane nieomalże jak swoiste misteria sztuki, trącały najbardziej wysublimowane struny smaku. A szczególnie w tym aspekcie wybija się prezentacja XIX-wiecznych drzeworytów japońskich wraz z Iwoną Pleskot, jej pomysłodawczynią.
Skoro zaś o smaku, nie sposób przejść obojętnie obok spotkania, ponownie zorganizowanego w siedzibie MZM, z Januszem Ekiertem, człowiekiem, który o Fryderyku Chopinie wie chyba więcej niż wiedział sam Frycek. Cóż za wyśmienity gawędziarz ze starej szkoły przywodzącej skojarzenia z takimi choćby tuzami jak Jerzy Waldorf czy Bogusław Kaczyński.
I tak oto dobrnęliśmy do Muzy – nie, nie mitologicznej bogini a wydawnictwa. Biblioteczne maratony z przesympatycznym Darkiem Mólem sprawiały, że literatura pokazywała swoją bardziej rozrywkową twarz. Najlepiej wypadło przesłuchanie autorki zabawnych kryminałów, Marty Obuch i poszukiwanie ukrytych wymiarów rzeczywistości z Aleksandrem Kościowem. Dobra robota.
A no właśnie, pisarze – do tego ogródka muszę niestety wrzucić i swój kamyczek i będzie to kamyczek bezczelnej dumy. Tak, to ja, ja i mój przyjaciel Marek Mróz sprowadziliśmy do Mińska Mazowieckiego Wojciecha Kuczoka. Może nie wszystko poszło tak, jakbyśmy sobie życzyli – kiedy wyszliśmy na scenę, to Wojtek, stary performerski wyga, musiał nam, żółtodziobom udzielać swego opanowania, a ja w panice przetasowywałem pomieszane kartki scenariusza. Ale mimo iż co poniektórzy zarzucali nam później, że go męczyliśmy, życzę tym malkontent(k)om choć połowy naszego zapału, gdy ściągną tu Rushdiego albo Updike’a. A nie, przepraszam, on już nie żyje.
Zresztą Kuczok – i wiem to od samego źródła – męczony bynajmniej się nie czuł. Więc spokojnie, Rushdie też przeżyje. Póki co na korepetycję z postępowania z literatami chodzimy do Móla. Może czegoś się nauczymy.
Czas na koszmarki. Trochę ich było, ale skupię się na dwóch najkoszmarniejszych, obu niestety znów z niwy literatury. Pierwszym jest Krystyna Gucewicz. Ja się pytam: Co to, u licha, było? Lekcja poglądowa z zachowań muszek salonówek? Ale jeszcze bardziej żenującym eventem była próba literackiego zamachu stanu, której usiłował dokonać Piotr Szczepankowski. Zwołana przez niego konferencja miała udowodnić, że jego babcia była równa co najmniej Iwaszkiewiczowi, ale na szczęście aż dwoje z trojga sprowadzonych aż z warszawskiej polonistyki najemników zdradziło. Uff, mało brakowało!
I to byłoby na tyle. Na tegoroczne kulturalne menu już ostrzę sobie sztućce. Niczym grany w „Lepiej być nie może” przez Jacka Nicholsona pisarz-mizogin Melvin będę burkliwy, wredny i wybredny. Jedyna nadzieja w tym, że spotkam jakąś Carol, która udobrucha moje serce.
Bo przecież kultura podobnie jak noc jest kobietą i jak kobieta uwodzi.

Numer: 2010 02   Autor: pod redakcją Marcina Królika





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *