Ogrody kultury

Kiedy przeczytałem, że Wojciech Smarzowski nakręcił nowy film, w moim mózgu zabłysła jadowitą czerwienią ostrzegawcza lampka. Po premierze Domu złego recenzenci zgodnie pieją z zachwytu, reżyser nie wyrabia się z wywiadami. A zatem, panie i panowie, mamy arcydzieło! Dlaczego więc ociągam się z wybuleniem kilkunastu złotówek na bilet do kina?

Złego się lękam

Nauczony doświadczeniem jestem nieufny. Poprzedni autorski projekt Smarzowskiego również został mianowany arcydziełem przez aklamację. Nareszcie ktoś odważył się bez ogródek wywalić całą brzydką prawdę o rodakach – podsumowywały notki prasowe zamieszczane obok zdjęcia twórcy zakapturzonego niczym ponury blokers. Skuszony postanowiłem zatańczyć na jego Weselu i, niestety, wytoczyłem się z owej imprezy  solidnie poturbowany, a do tego podtruty bigosem na zzieleniałej kiełbasie.
O tak, wywalił! Zerwał wszelkie kurtyny tabu! Pokazał! Postawił przed naszymi zamglonymi wódą ślepiami swe bezkompromisowe lustro i wrzasnął ze wściekłością: Napatrzcie się do syta! Widzicie tę spuchniętą świecącą mordę drobnego prowincjonalnego cwaniaczka? To wy! A może nawet my. Tacy jesteśmy. Nie ma złudzeń. Nic tu Pan Bóg za piecem ani trzymający rękę na pulsie spraw ksiądz dobrodziej nie pomogą. W demaskatorskim zapale Wojciech Smarzowski przeskoczył Wyspiańskiego. Czy jednak doprowadził do katharsis?
Jedynym, co pozostało mi po Weselu, było upokorzenie, bunt i przekonanie, że nie chcę go już nigdy więcej oglądać. Nie jestem taki, nie życzę sobie być wepchniętym do jednego wora ze schlanym jak świnia i każącym gościom wypierdalać Marianem Dziędzielem. Stawia się Smarzowskiego obok braci Cohen. Dobra, tylko że w Ameryce turpizm jest zdrową przeciwwagą dla hollywoodzkiej Nibylandii, u nas – przygnębiającą regułą ustanowioną przez roszczących sobie pretensje do wybitności frustratów. Epatowanie przez polskich filmowców brzydotą to zwykłe chodzenie na łatwiznę. Piękno wymaga odwagi, której naszym drapieżnym komentatorom tzw. rzeczywistości najwyraźniej zbywa.
Reżyser deklaruje, że w jego filmach zawsze będzie się klęło, chlało i zawsze będzie Marian Dziędziel. To tylko wzmaga moją ostrożność. Dom zły pewnie obejrzę, ale głupich nie ma – nie dam zarobić kiniarzom ani sklepom z płytami DVD, poczekam na premierę telewizyjną. Zresztą kto wie, może doznam przyjemnego rozczarowania. Ale póki co nastawiam czujki.
I szukam kolorów. Och, jakże pragnie ich moje serce w tej nieprzyjaznej godzinie mroku, z którego wyłania się czerwona, jakże polska twarz Dziabasa.

Numer: 2009 50   Autor: pod redakcją Marcina Królika





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *