Czesław Miłosz wielkim poetą był, a nawet nie był. Końcówka października upłynęła w Krakowie pod znakiem pierwszego festiwalu literackiego jego imienia, który miał stanowić prolog do obchodów setnej rocznicy urodzin noblisty znad Niewiaży. Zaduszny początek listopada przypomniał, że spoczywanie jego doczesnych szczątków w panteonie na Skałce wciąż niejednemu solą w oku stoi. I taki już los wiecznego tułacza – zawsze podejrzany, zawsze nie u siebie
Miłosz na walizkach

Gdy w waszyngtońskim hotelu ciskał gniewny manifest, w którym w obronę brał człowieka prostego krzywdzonego przez tych u żłobu, nie podejrzewał zapewne, że ten sam prostoduszny lud za nieco ponad pół wieku odwdzięczy mu się chęcią wywlekania jego zwłok z grobu i palenia na stosach (na szczęście póki co metaforycznych) jego książek.
Polacy poezji z własnej woli nie czytają, choć parających się nią szaleńców czczą jak istoty niemal nadprzyrodzone. Po otrzymaniu przez Miłosza Nobla nad Wisłą wybuchły fajerwerki. Laureat, który po latach kalifornijskiego wygnania triumfalnie wrócił do ojczyzny, został ugoszczony niczym gwiazdor rocka – tak przynajmniej owo pamiętne tournee wspominała później jego żona, Carol Thigpen. Nieśmiałe napomknięcia, że przecież żaden z niego Polak, a tak w ogóle ma na pieńku z Herbertem, zostały skutecznie zagłuszone.
Gdy wrócił na dobre, ci, którzy już zdecydowali się sięgnąć po jego twórczość, stwierdzili z rozczarowaniem, że wcale nie pisze ku pokrzepieniu serc, co więcej jeśli w ogóle wypowiada się na tak przez nasze elity wielbione tematy zaangażowane, robi to na łamach antypolskiej Wyborczej albo w katolickim tylko z nazwy Tygodniku Powszechnym. Kosmopolita, religijny heretyk, a do tego litewski uzurpator, który na polskiej mowie wjechał do historii literatury, rewanżując się nazywaniem prawdziwych Polaków ciemnogrodem, który należałoby wysadzić w powietrze.
Po jego śmierci te argumenty co pewien czas przywołuje społeczno-patriotyczny komitet, który w ramach krucjaty o honor narodu walczy o wysiudanie Miłosza ze Skałki. Mieli zresztą we flekowaniu autora Ziemi Ulro znakomitych poprzedników.
Tuż po wojnie w wydanych w Londynie Latach nadziei Stanisław Cat Mackiewicz bez mydła rozprawił się z wileńskimi Żagarami. Według niego stawiający pierwsze kroki w poezji Miłosz i jego kumple o nazwiskach jak z Mickiewicza i Sienkiewicza zamiast opiewać miłość do kraju, sprowadzają nań wrogą infekcję bolszewizmu. Tylko tym były dla niego ich lewicowe ciągoty.
Kolejny cios przyszedł, kiedy Miłosz dał nogę z reżimowej dyplomacji. Jako byłego funkcjonariusza aparatu komunistycznego emigracja przyjęła go nieufnie. O ile jednak Giedroyć zdołał pokonać animozję, o tyle Londyn nie zamierzał okazywać litości i dał temu jasny wyraz piórem Sergiusza Piaseckiego w Wiadomościach literackich z 1951 roku.
Piasecki wypomniał kręgom związanym z paryską Kulturą ugodową postawę wobec nawróconego dyplomaty bierutowego, który dzięki nim zaczął wywindowywać się na piedestał bohatera narodowego. Następnie, kierując gardę bezpośrednio przeciwko poecie, zarzucił mu pysznienie się swoim wyczynem. Gdyby na tym poprzestał, nie byłoby najgorzej, ale w publicystycznym zapale zrobił sobie krytyczną wycieczkę do Miłoszowego pisarstwa.
Nie omieszkał wypunktować mu przekładów poezji z Chin Ludowych. Zaś w, jak je nazywa, drobnych usługach samego poety nic poetycznego nie znalazł – zero sztuki, sto procent ideologii. Aż żal, że – jak zauważa – rząd bierutowski nie posłał Miłosza na Sybir, aby swymi strofami ściągnął dzieci polskie, które pojechały tam na wycieczkę krajoznawczą w latach 1939-44.
Ale niezrównanym demaskatorem miłoszowych draństw okazał się Waldemar Łysiak. To on ukuł termin Polakożerca. Uczynił to, wyciągając na chybił trafił urywki z Prywatnych obowiązków i Rodzinnej Europy. Jeśli podążać tokiem ułożonej przez niego subiektywnej antologii, można śmiało uznać, że Miłosz to istna antypolska zaraza, prawdziwa piąta kolumna.
Polak musi być świnią, skoro się Polakiem urodził – grzmi noblista, ale Łysiak już ani słówkiem nie zająkuje się, że zdanie to padło w eseju o ewolucji etycznej postawy Ernesta Brylla, który od afirmacji narodowej martyrologii przeszedł do jej negowania. Gdyby mi dano sposób – pisze wredny Miłosz – wysadziłbym ten kraj w powietrze. I znów przemilczenie, że owo terroryzmem pachnące wyznanie to myśl, która zrodziła się z bezsilności poety wobec ruiny powojennej Polski, łez matek, które muszą bez przerwy opłakiwać na barykadach swych siedemnastoletnich synów i trawy, która musi rosnąć na popiołach Treblinki, Majdanka i Oświęcimia.
Miłosz popełnił jeden niewybaczalny grzech. I bynajmniej nie był nim flirt z komunizmem. Zawinił, bo wybrał się na kręte ścieżki intelektu zamiast grzecznie trwać na kolanach przed złotymi cielcami tradycji i swoiście, po polsku pojętej politycznej poprawności. Był też naiwny, wierząc, że uda mu się wyzwolić od politycznej gęby, która przylgnęła doń po spektakularnym zachodnim sukcesie Zniewolonego umysłu, i poszybować w niebiosa czystej sztuki.
Gdzieś mamy jego poezję, chodzi tylko o to, żeby się wreszcie pokajał.
Numer: 2009 45 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ