Ogrody kultury

Od paru lat coraz bardziej boję się chodzić na cmentarz we Wszystkich Świętych i Zaduszki. Przeraża mnie nie milczenie zmarłych, lecz nadpobudliwość żyjących. W ubiegłym listopadzie zgroza moja sięgnęła wyżyn, gdy zobaczyłem pod cmentarnym murem stragany z watą cukrową. Śmierć, która dla mnie i tak jest pustką, stała się przez to jeszcze potworniejsza

Burza przed ciszą

Ogrody kultury / Burza przed ciszą

Mińska Mazowieckiego nekropolia niesamowicie rozrosła się od czasu, gdy przychodziłem tam jako smark, by podziwiać morze światełek. Morze rozlało się w ocean, a znicze stojące na płytach nagrobnych to już nie tamte ubożuchne lampki, lecz istne małe dziełka sztuki. Brodzących w migotliwej, skwierczącej świetlistości też jakby więcej, tylko że w tym całym tłumie człowiek, który chciałby autentycznie uczcić pamięć zmarłych, nagle odnajduje siebie dziwnie samotnym.
I po co oni tu przyszli? Nie lepiej spotkać się w pubie? Wyszłoby na to samo, jeśli wnosić z prowadzonych nad pomnikami pogawędek. Nawiedzanie grobów stało się dzisiaj czymś w rodzaju sportu, jeszcze jedną tradycją wydrążoną ze znaczeniowego rdzenia. Zapalasz znicze, bo robią to inni. Nie ma się co cieszyć, że Halloween nie zadomowiło się w naszej kulturze aż tak głęboko, jak obawiali się obrońcy polskiej listopadowej smuty. Wcale nie potrzeba dyni z latarenką w środku, żeby uczynić śmierć banalną, wypraną z godności. Czasem wystarczy odebrać na cmentarzu telefon.
Patrzcie no tylko, cóż to się nawyrabiało! Żebym ja, stary agnostyk, ujmował się za prawem gnijącego mięsa do szacunku.
W nowe życie
Wilfrid Stinissen – karmelitański piewca dobrego umierania, o którym prawie nic nie znajdziecie w Google, jest więc trochę tak, jakby w ogóle nie istniał – nazywa śmierć wstępowaniem w nowe życie. Nie wchodzeniem, nie wsuwaniem się, lecz wstępowaniem. Czyż to nie brzmi wzniośle? W poświęconej temu zagadnieniu broszurce pisze z godną pozazdroszczenia żarliwością, że dopiero tam poznamy całą pełnię swego człowieczeństwa, włączając w to również nasze prawdziwe imię, które na ziemi jest zasłonięte niedoskonałością zmysłów i pętami materialnego ciała.
Chciałbym pozwolić sobie na luksus jego wiary. Pragnę naprawdę głęboko, ażeby okazało się, że to jednak on ma słuszność. Może wtedy byłoby lżej znosić udrękę mijania czasu. Świadomość, że wyłoniłeś się z ciemności i do tej samej ciemności niechybnie powrócisz, zaś epizodyczna i przypadkowa aktywność synaps jest wszystkim co masz, to zależnie od nastroju chwili doświadczenie w równej mierze dopingujące do działania co spychające na krawędź depresji, równe przebudzeniu się po ostrym piciu z kacem wielkości Moby Dicka.
Uczysz się kochać majowe popołudnie wypełnione rozświetloną słońcem zielenią lip. Doceniasz jego samoistne piękno, bo dla ciebie nie jest ono zaledwie lichą emanacją, jakimś odpryskiem nadprzyrodzonej doskonałości, lecz zjawiskiem samym przez się – tym cenniejszym, im bardziej kruchym. Dlatego buddyjscy mnisi usypują z piasku prześliczne mandale, a potem niszczą swoje dzieło jednym ruchem. Jednocześnie, kiedy tylko ogarnia cię zwątpienie w sens drogi, którą obrałeś, albo gdy piętrzą się na niej kłody na pierwszy rzut nie do przeskoczenia, popadasz w rozpacz, bo wiesz, że jeśli teraz to spieprzysz, powtórki nie będzie.
Nie będzie żadnego po, nie nadrobisz w zaświatach zmarnowanych szans, nie uzyskasz pocieszenia, jeśli tutaj sromotnie przegrałeś. Materialista (oczywiście nie dialektyczny) powie: Życie ani śmierć nie mają sensu same w sobie – niegdyś szukaliśmy go w religii, potem w kulturze, gdy zaś i ona zawiodła, musimy nadać go sobie sami. Jednego wszak podważyć nie sposób – śmierć jest tajemnicą.
Każdy inaczej
Jedna z pracujących w mińskim szpitalu pielęgniarek powiedziała mi kiedyś, że każde odchodzenie jest inne. Czasami łagodne, kiedy indziej przypomina wydzieranie morzu skrawka suchej ziemi – zaciekle, do ostatniej chwili, bez zgody na nieuchronny koniec. Zwykle łatwiej umiera się wierzącym, choć i tu nie istnieją do końca uściślone reguły. Bywają ludzie, którzy przez całe życie chodzili do kościoła, a w obliczu kresu nagle rodzi się w nich bunt. Bywają ateiści, którzy gasną spokojnie i harmonijnie, choć statystycznie takie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko.
Ale co po nas pozostaje? Dusza? Jeśli nawet, nie należy ona już do ziemskiego porządku, ostatecznie się z niego wylogowała albo – jak powiedzieliby miłośnicy gier – weszła na wyższy level. Ciało? Bardziej, choć przecież w końcu zgnije.
Tym, co trwa najsilniej, jest pamięć. Ona jedna godzi zwolenników metafizyki i apologetów tezy o chodzącym i gadającym mięsie. Człowiek, a przynajmniej jego doczesna istota, istnieje tylko tak długo jak długo jest przez żyjących pamiętany. Właśnie dlatego cmentarze są zbędne.
Świece anonimów
Zbyt dużo widziałem zaniedbanych, samotnych, zasłanych liśćmi grobów. Kiedy z moją żoną mieszkaliśmy w Mieście Bez Imienia, znaleźliśmy taki grób. Pochodził z XIX wieku, leżała w nim dziewczyna imieniem Anastazja, która żyła niewiele ponad 20 lat. Ponieważ nie mieliśmy tam nikogo, stała się nam w pewien sposób bliska – zawsze paliliśmy jej świeczkę, ale właściwie nie jej, a naszemu o niej wyobrażeniu. Jej, Anastazji, już nie ma. Nie ma też komu po niej zapłakać. W Mińsku Mazowieckim też są takie białe plamy, które w zaduszkowy wieczór dotkliwie ciemnieją. Choć groby rzęsiście oświetlone w gruncie rzeczy też otacza amnezja wynikająca z ignorancji i głupoty. Po co więc w ogóle grób? Nie lepiej dać się skremować i rozsypać? W Polsce na razie wysypywanie prochów jest zakazane, ale zapewne przepis niedługo się zmieni. I dobrze. Cmentarze to zaiste dziwny produkt ludzkiego lęku przed nicością. Już lepiej spłynąć z nurtem morza niż mieliby nade mną żreć to mdląco-słodkie paskudztwo i nadawać o kodekach do Windows Media Playera.
***
Przebywając po środku burzy życia, trudno wyobrazić sobie ciszę momentu śmierci. To co następuje na jej przeciwnym brzegu, zostało ukryte. Jeśli czeka tam Bóg – cudownie. – jeśli nicość – na szczęście nie zdążymy poczuć rozczarowania. Ale choćbyśmy nie wiem jak głęboko uciekli w tę burzę, schronili się pod jej grzmotami i deszczem, nie odsuniemy jej końca i następującego po nim spokoju, który tak bardzo nas przeraża.

Numer: 2009 44   Autor: pod redakcją Marcina Królika





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *