A teraz przystąpmy do chlastania. Z duchownymi, którzy jednocześnie tworzą, recenzenci z reguły mają kłopot. Owszem, mało który pisarz zajmował się wyłącznie literaturą, jednak w przypadku piszących księży zachodzi obawa o pogwałcenie integralności. Ja postanowiłem zaryzykować i przyjrzeć się wyłącznie Tomaszowi Mamesowi artyście, amputując duchownego.
Lira wśród dekoracji
Kolejna po Rozkoszach aniołów jego książeczka poetycka nosi tytuł Rok o zapachu agawy albo dwa i podczas lektury przynosi poczucie zbyt nadmiernej teatralności. Mames to liryk niewątpliwie utalentowany i rozwijający się artystycznie. Podobnie jak w Rozkoszach, lecz tym razem ambitniej, eksperymentuje z formą. Jego najnowsze dziełko nie jest po prostu zbiorem wierszy, lecz hybrydą, w której obok schodków znajdzie się miejsce na poetycką prozę, mini esej, a nawet zalążkowe opowiadanie.
Autor postarał się, by wszystkie te porwane odłamki, błyski i okruszki ułożyły się w mozaikową mikro-powieść. Bohaterem tej historii jest, co wydaje się symptomatyczne dla całej młodej polskiej literatury, przede wszystkim język stanowiący zlepek różnych dyskursów. Poeta wychodzi od konwencji autobiografii, by na kolejnych etapach wypróbowywać możliwości słowa pisanego.
Mames, podobnie jak Jacek Dehnel, wyśmienicie bawi się flirtując z przykurzoną dykcją balzakowską, by po chwili niczym niesforny, psotny pasikonik skakać po sentymentalnych wzruszeniach, a na koniec udowodnić, że nie jest w ciemię bity i doskonale wie, że to tylko literackie grymasy. Jądro tej migotliwej opowieści – zgodnie z tytułem – stanowi agawa, a dokładnie wyciąganie jej bolesnych kolców z poranionych dłoni bohatera. Niestety, Tomasza Mames w swym koktajlu najwyraźniej przesadził z przyprawami, przez co jego smak stał się trochę zbyt sztuczny.
Pierwszym przedobrzeniem jest już ukrycie się autora pod ostentacyjnym pseudonimem Jonathan Benjamin Orf. Ów irytujący woal dodatkowo poszerzają wystylizowane na archaiczną XIX wieczną epikę partie narracyjne. W wierszach nie jest zresztą lepiej. Pleni się tam od słońc, gwiazd podwieszonych u powały nieba i przynoszonych z szafotu serc – słowem tego wszystkiego, co poezja głównego nurtu już dawno schowała do kufra. Czyżby postmodernistyczny pastisz? Egzaltacja, z jaką Benjamin stosuje te przebłyszczone rekwizyty, nie pozwala tak sądzić. On to wziął poważnie!
O co więc tak naprawdę chodziło poecie? Pragnął wzruszyć? Skłonić do refleksji? Rozliczyć się ze światem? Nic podobnego! Minoderia, którą nasiąknięta jest jego książka, nasuwa uzasadnione podejrzenie, iż po prostu chciał pokazać, że umie pisać. Rok to w istocie wysmakowane, wypieszczone, wychuchane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach ćwiczenie stylistyczne, które dopiero może zasygnalizować potencjał młodego pisarza.
A co z tytułową agawą? Orf pozwolił jej uschnąć. Iglasta skorupa nie zdążyła wydać kwiatu, mimo iż zakwitł on w jego sercu. Niech żałuje, bo agawa ma to do siebie, iż w ciągu całego cyklu wegetacyjnego zakwita tylko raz. Oby nie był to zły omen dla jego przyszłej twórczości.
Numer: 2009 39 Autor: pod redakcją Marcina Królika
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ