Sokół tygodnia

Druga wojna światowa nie istnieje. Jest tyle wojen ilu świadków. Z ich opowieści tka się fantastyczny arras pamięci nie zawsze jednorodny, poprawny politycznie i zgodny z historycznymi dogmatami oraz powszechnie utrwalonymi kliszami, przez które siłą rzeczy jesteśmy dzisiaj zmuszeni postrzegać tamten okres, ale za to żywy, tętniący emocjami. Nie jest on w stanie zastąpić rzetelnej pracy historyków, może jednak stanowić wsparcie i zachętę do poszukiwań

Wojna zapamiętana

Sokół tygodnia / Wojna zapamiętana

Ciepły wrzesień
Początek września był pogodny i ciepły. Mińszczanie czekali na pierwsze niemieckie oddziały, gromadząc się pod oknem starego Grynberga – znanego i szanowanego w całej okolicy krawca – żeby słuchać nadawanych z Warszawy komunikatów z frontu. Krążyły pogłoski o groźbie ataku gazami bojowymi, więc idąc za radą starych, pamiętających poprzednią wojnę, zaopatrywano się w lniane chusteczki złożone we czworo i moczone w świeżej zimnej wodzie ze studni. Chłopcy robili maski przeciwgazowe z dyń wydrążonych z pestek i miąższu, w których wycinali otwory na oczy i usta. Szkoły zawiesiły lekcje, więc przez całe dnie wylegiwali się w słońcu na dachach nie mogąc się doczekać tych Szkopów, którzy w ich wyobraźni urastali do rangi przybyszów z czarodziejskiej krainy. W mieście pełno było wojska. Na stacji tkwiły oczekujące na rozkaz wyjazdu transporty wagonów towarowych i płaskich lor. Od lotniska toczyły się kolumny wyładowanych żołnierzami samochodów. Konne wozy ciągnęły  kadłuby ciężkich bombowców oraz mniejsze samoloty myśliwskie, które pozbawione skrzydeł przypominały pokraczne cygara. Na stacji rozmontowane samoloty ładowano na lory i maskowano siatkami ochronnymi w barwie zgniłych liści buraka cukrowego. Piątego września nad miastem ukazał się pierwszy wielki samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach, ogonie i burcie.

Sieroctwo
Józef Kulma uznany za niezdolnego do służby wojskowej w czasie pokoju i w związku z tym wycofany do rezerwy już w pierwszych dniach mobilizacji dostał powołanie na front. W pierwszej wojnie przez dwa lata walczył jako młodziutki poborowy. Tego poranka, pakując w pośpiechu manatki, nie mógł wiedzieć, że przyjdzie mu opuścić rodzinny dom na osiem długich lat. W tym czasie jak go nie było – mówił po latach jego syn, Aleksander – to ja zajmowałem się gospodarstwem. Półtora miesiąca mi brakowało do jedenastu lat. Jeszcze nie potrafiłem sobie konia zaprząc, tośmy mu dawali we wiadrze miarkę owsa i jak łeb schylał, to wtedy mu się chomąto wcelowywało. Później szedłem na pole orać. Jak pojechałem do lasu do Mikanowa przywieźć drzewo do gminy czy szkoły, tom płakał w drodze czy do domu trafię. A później trzeba się było uczyć kosić. Wuj kosę poklepał i jazda kosić łąkę, siano ograbiać, zimą sieczkę krowom rżnąć i koniowi obrządek robić. Jeździłem do Mikanowa, później na Tamkę i w inne miejsca robić tamy przeciwczołgowe. To jest rzecz nie do pojęcia te osiem lat mojego sieroctwa.

Osobliwa wspólnota
Poczucie zagrożenia i niepewności, choć powszechne, nie było aż tak dojmujące, jak często się obecnie uważa. Nawet z hukiem grubej Berty można było się oswoić. Pan Wojciech zapytał kiedyś swojego wuja czy za Niemca naprawdę było aż tak źle. A co ty! – odparł krewny. – Dla mnie to był istny raj. Młody byłem, a że język znałem dobrze, to się z nimi handlowało aż miło. A jakeśmy ich w konia robili! Nigdy później nie było mi lepiej. Wtedy miałem pieniądz, dziewczyny, szacunek, najlepsze ubrania. Żyć nie umierać. Wcale liczne przypadki dobrej koegzystencji z okupantami potwierdza wielu naszych rozmówców. Bywało, że niemiecki szef puszczał wcześniej do domu, a żołnierze wpadali w goście zachwycając się wiejskimi jajkami czy kartoflami ze skwarkami. A potem, gdy jechali na front, przychodzili się pożegnać.

Czekoladki i zupa
Pan Karol w czasie okupacji mieszkał w Jeruzalu. Opowiada o niemieckich żołnierzach, którzy po kryjomu przed swoimi dowódcami dawali miejscowym dzieciakom tabliczki czekolady i zupę w menażkach, a czasem nawet kiełbasę. To byli normalni ludzie, zwykli żołnierze – w kraju też zostawili rodziny, bo musieli wykonywać rozkazy, z którymi może i nie koniecznie się zgadzali. Oczywiście nie oznacza to, że należy ich gloryfikować – większość Szkopów była najzwyczajniej wredna, potrafili za nic kopnąć w tyłek albo rąbnąć kolbą w głowę, gdy natknąłeś się na nich wracając z krowami albo z lasu. A najboleśniej o tej stronie ich natury przekonali się chyba mińscy Żydzi, choć nie pozostał nikt, kto mógłby o tym opowiedzieć z autopsji.

Dejudyzacja
Pewnej lipcowej nocy 1942 roku niemieckie oddziały wkroczyły do mińskiego getta. Potem pachnące latem powietrze przeorała kanonada z broni maszynowej, a niebo nad wschodnią częścią miasta rozpaliła gigantyczna czerwona łuna. Mińszczanie stali przed domami, patrząc na to zjawisko w tępym znieruchomieniu. Tylko nieliczni odważyli się wyjść na ulice. Po zlikwidowaniu getta przy życiu zostało 650 najzdrowszych, nadających się do ciężkiej pracy mężczyzn, z których utworzono dwie kolumny robotnicze. Nie raz widywano ich idących pod strażą żandarmów z psami do roboty, z łopatami na ramionach, śpiewających: Jak rządził Śmigły Rydz – nie robiliśmy nic. Gdy przyszedł Hitler złoty – nauczył nas roboty. Jednocześnie między ludźmi zaczęły krążyć różne drobiazgi: chusty modlitewne z czarnym pasem nazywane tałesami, z których kobiety szyły koszule i bluzki; patery, siedmioramienne świeczniki, liturgiczne ryngrafy i ołtarzyki. Z arkuszy pochodzących bez wątpienia ze świętych ksiąg Talmudu mężczyźni zaczęli robić skręty, zachwalając przy tym doskonały gatunek papieru. 9 stycznia Niemcy zapędzili pierwszą kolumnę liczącą pięciuset robotników do gmachu przedwojennej podstawówki im. Kopernika przy Siennickiej 39 i spalili ich żywcem razem z całym budynkiem. Marian Kroszczyński, który akurat jechał tamtędy na rowerze, wspomina, że warkocz tłustego gryzącego dymu jeszcze długo snuł się nad dogasającymi pogorzeliskami.

Smutne kolędy
Boże Narodzenie 1943 było wyjątkowo przygnębiające – wspomina Rajmund Giersz. Mimo ciężkiej zimy ludzie szczelnie wypełnili kościół, modląc się o odmianę losu i bezpieczeństwo bliskich zakonspirowanych w lesie. Giersz, wówczas siedmiolatek, pilnie śledził nastroje okupantów, którzy w pałacyku Rutkowskich, gdzie mieścił się ich żołnierski klub, urządzali swoją wigilię. Nic nie wskazywało, by szykowali się do odwrotu – przeciwnie, w najlepsze śpiewali kolędy. Ale piękna linia melodyczna „Stille Nacht” była dla niego jedynie synonimem ich buty i bezkarności. Jakże inaczej brzmiała śpiewana po polsku „Wśród nocnej ciszy”. Też noc, jak w ich kolędzie – pisze – ale nasza była ciepła, rodzinna, niosła przesłanie o pokoju i radości z narodzenia Jezusa. Na szczęście następne Boże Narodzenie po tej stronie Wisły świętowano już bez Niemców.

Po burzy
Jak wiadomo Mińsk Mazowiecki został wyzwolony 30 lipca 1944 roku w ramach akcji Burza. Dzień później omyłkowo spadły sowieckie bomby, co na chwilę ożywiło przymierający strach, ale był to ostatni akord wojny i nic nie stało na przeszkodzie, by rozpocząć wielkie świętowanie. Kościół Narodzenia Najświętszej Maryi Panny rozbrzmiał modlitwami dziękczynnymi, a proboszcz pod baldachimem podtrzymywanym przez cywili oraz żołnierzy w galowych mundurach powiódł radosną, barwną, pływającą w kwiatach procesję. Podczas gdy przez Warszawę przewalało się powstanie, w Mińsku Mazowieckim gruchnęła wieść, że odbędzie się publiczna egzekucja niemieckiego marudera. Szubienicę postawiono w rynku naprzeciw kościoła. Sporo ludzi przyszło popatrzeć. Jeden z naocznych świadków relacjonuje, że wprowadzony na szafot straceniec nie miał butów, a jedynie zielony mundur i zielone skarpetki.

Mroźna fiesta
Potem nastała długa i mroźna zima. Od Warszawy dochodziły głuche kanonady ostrzału artyleryjskiego – to niepokonana Armia Czerwona rozpoczęła ofensywę na stolicę, wypierając z niej ogarniętych paniką Szkopów. Na pokrytych śniegiem i skutych lodem ulicach stały okryte plandekami katiusze, młode, gibkie i czerstwe Rosjanki w krótkich kożuszkach obszytych futrem pląsały z polskimi żołnierzami w prysiudach do taktu skocznych, wesołych obertasów wygrywanych na harmoszkach, do kubków lały się strumienie bimbru, który najskuteczniej pomagał przetrwać siarczyste mrozy, a szkliste powietrze przesycała nęcąca, smakowita woń blinów smażonych nad ogniskiem na końskim maśle. Radosne uniesienie i gwar wylewający się ze wszystkich dziur zwiastowały zmiany na lepsze. W końcu nadeszła wiosna.

Węglarze
Codzienność zdominowały niedobory. Brakowało wszystkiego – począwszy od obuwia, na mące skończywszy. Rodziny, których ojcowie poginęli, bądź jeszcze nie powrócili z frontu, znalazły się na skraju śmierci, toteż młodzi osieroceni chłopcy zdobywali mizerne środki do życia, uciekając się do żebractwa lub grabieży i rozbojów, co stało się swoistą plagą. Życie powiatu kręciło się, jak wspomina Rajmund Giersz, głównie wokół stacji, przy której sześć lat wcześniej stały lory, a na nich rozczłonkowane bombowce. Teraz wyrostki nazywane węglarzami uwijały się tam jak w ukropie, podkradając węgiel z węglarek i parowozów. Był wśród nich pozbawiony szyi, obdarzony szkaradną gębą i chropawym, niewyraźnym głosem Iwan, w którym później wielu rozpozna słynnego aktora Jana Himilsbacha. Ale wtedy uchodził za największy postrach tych nie z bramy, których bezpardonowo lał po ryju, jeśli zanadto bruździli mu w interesach. Wkrótce doszło do tego, że Iwan i jego kolesie za pomocą pięści całkowicie zmonopolizowali stacjowy przewał. W najlepsze kwitł handel wymienny z powracającymi do domów sowietami. Ich eszelony, które miewały w Mińsku Mazowieckim kilkudniowe przestoje, były objuczone po uszy, a jako że miały kłopoty z aprowizacją, żołnierze w zamian za połcie słoniny oddawali bałałajki, wieczne pióra czy eleganckie zegarki. I tak to się toczyło z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc – bez widoków na światełko w tunelu.

Siła Mnemosyne
Leszek Celej docenia wartość historii gadanej i pamiętników. Przestrzega jednak, że nie mogą one być w pełni miarodajne. Potrzebna jest analiza badawcza, żmudne sprawdzanie źródeł. Okres okupacji w powiecie mińskim nie doczekał się jeszcze całościowej syntezy historycznej. Niestety, na razie władze samorządowe nie wyraziły chęci jej powstania, a jest ona konieczna, gdyż tego rodzaju działalność z zasady nie jest komercyjna, więc wymaga poważnego zastrzyku finansowego. Celej zapewnia, że są u nas historycy – choćby Sławomir Kuligowski – gotowi podjąć się takiej pracy, gdy tylko znajdą się fundusze. Póki co mamy rozproszone świadectwa, artykuły prasowe, publikacje w zeszytach TPMM. I dobrze – konkluduje gospodarz pałacyku przy Okrzei – bo choć często nie są dokładne, mogą stanowić zaczyn do dyskusji, czy polemiki. To też wielka wartość.

Numer: 2009 36





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *