uż nigdy nie będzie takiego lata, takich wędlin ani musztardy, wódka nigdy nie będzie tak zimna i pożywna, a Bóg tak bliski, czuły i dobry – w ten sposób flagowy poeta przełomu lat 80 i 90 Marcin Świetlicki nostalgicznie żegnał się z mityczną krainą młodości. Jego słowa jak ulał oddają nastroje znacznej części Polaków względem PRL-u. Bo choć nie chcielibyśmy fizycznego powrotu demo-ludowej Nibylandii, nasza zbiorowa jaźń często i z rozrzewnieniem odbywa astralne podróże w tamte strony
Od-cienie PRL
Siła czasu
Nie trzeba nikogo przekonywać, że czas wybiela i uszlachetnia najskuteczniej. Pamiętamy festiwale w Opolu oglądane w czarno-białej Unitrze albo węgorze i zakrapiane ogniska na wczasach pracowniczych w mazurskim ośrodku mińskiego PKS-u, ale pałowanie robotników czy internowania w stanie wojennym są dla nas równie abstrakcyjne co rozbijanie atomu. Nikt normalny o tym nie słyszał – odpowiadają dzisiejsi 50-latkowie. Dla tych, których dzieciństwo przypadło na schyłkowe lata komuny, PRL to przede wszystkim Bolek i Lolek, Reksio bądź kot Filemon. Mińszczanie urodzeni po przełomie z reguły nie wiedzą o Polsce Ludowej prawie nic, a dla nielicznych mających o niej jakie takie pojęcie, stanowi ona rodzaj śmieszno syfiarskiej groteski bądź stylu, który w postmodernistycznym kalejdoskopie istnieje na równych prawach z kulturą hipisów czy punkiem. Pośród dzisiejszych 30-latków istnieje ekskluzywna grupa admiratorów komedii Barei, jednak choć zazwyczaj znają kontekst, czytają je nie według kanonicznego klucza, ale jako konstelację kultowych gagów i egzystencjalnego absurdu bliższego raczej Ionesco niż twórcy „Misia” i „Zmienników”, w których notabene, upatruje się dziś pierwszą polską próbę nawiązania do lansującej transseksualizm estetyki queer – przaśną bo przaśną, ale zawsze. Przeważają więc głosy nostalgiczne i skore do wybaczenia. Dlaczego?
Teraz Polska
PRL, tak ignorowany przez wolnościowych neofitów, nie był aż tak zły, jak twierdzą młodzi traumatycy stanu wojennego. Nie bez racji Polskę i Węgry, dwie niepokorne nacje ówczesnych kadeeli (kraje demokracji ludowej) nazywano najweselszymi barakami bloku wschodniego. I trzeba przyznać, że w stosunku do Rumunii, Bułgarii, Czechosłowacji czy też NRD w PRL-u była swoboda, także ta gospodarcza. A żyłkę do handlu nasi rodacy wykazywali szczególnie w okresie Gierka. Poza tradycyjnymi bazarami, jednym z największych centrów wymiany towarowej był budapeszteński dworzec Keleti. Co sobotę mknął do naddunajskiej stolicy pośpieszny o jakże znamiennej nazwie „Batory”. Jakim cudem rodakom udawało się zdobywać tak deficytowe towary, jak pościel (zwłaszcza lniana i bawełniana), firanki z podbiałostockich Fast, o znacznych ilościach Żubrówki, Wyborowej czy Jarzębiaku nie wspominając, pozostanie ich handlową tajemnicą. Nie jest natomiast tajemnicą, że te wyroby, a także produkty zakładów Wedla (wtedy nazywanego 22 Lipca) czy krakowskiego Rolimpexu (słynna szynka pekowska) oraz dolnośląskie kryształy były poszukiwane nie tylko w krajach RWPG, ale także za ówczesną żelazną kurtyną. To były w tamtym czasie marki kojarzone z Polską.
Choć goło, jednak wesoło
Oglądając stare komedie Stanisława Barei z perspektywy „szpetnego czterdziestoletniego” można dojść do podobnego wniosku, jak słynny komik Leslie Nielsen w końcowej scenie „Nagiej broni 1 i ½” na baseballowym stadionie: Może to życie było jak groch z kapustą, ale to był nasz groch i nasza kapusta. Gospodarka permanentnego niedoboru, jaką był realny socjalizm, wyzwalała w Polakach niespotykane pokłady pomysłowości. To właśnie w kraju nad Wisłą narodziły się wyroby czekoladopodobne, dżem z dyni o smaku pomarańczowym czy hot-dogi z... pieczarkami. No i słynne „Pewexy” i „Baltony”, czyli sieć sklepów w systemie eksportu wewnętrznego (też wynalazek socjalizmu). Dla tej sieci towarów zachodnich (choć nie tylko) wymyślono bony towarowe PeKaO (obok Banku Handlowego był drugim bankiem dewizowym). I chociaż oficjalnie zabroniony był obrót walutami wymienialnymi poza systemem, niemal każdy miał „zielone” (dolary amerykańskie). Oczywiście władza ludowa zwalczała spekulantów, ale z zasady były to wykroczenia o niskiej szkodliwości społecznej. Przecież nikomu tak naprawdę nie zależało na zarzynaniu kury, która dostarczała „zielone jajka”.
Napoje nie tylko w płynie
Woda sodowa z saturatora przez ludzi z poczuciem humoru nazywana „gruźliczanką”, to był letni hit. Czysta lub z sokiem (do wyboru były w dwóch kolorach żółtym i czerwonym) podawana w słynnych w całych demoludach musztardówkach była dostępna na każdym rogu. I zawsze cieszyła się dużym powodzeniem. Kosztowała albo 50 gr. (czysta) albo 1 zł. (z sokiem). Na tamte czasy były to ceny równe rozmowie miejscowej z budki telefonicznej (50 gr.) lub „Trybunie Ludu”, organowi KC przewodniej siły (złotówka). W tej samej cenie można było kupić oranżadę – trudno dziś w to uwierzyć – w proszku, która po zalaniu wodą (najczęściej z kranu) zamieniała się w buzujący napój rzeczywiście trochę przypominający w smaku oranżadę. Była także polska odmiana Coca-Coli. To znana z „Kingsajzu” Juliusza Machulskiego PoloCocta. Ta sama, która krasnoludki przenosiła w świat normalnych ludzi. Okres letni to także szeroka gama lodów na patyku, pod warunkiem że były to lody waniliowe lub truskawkowe marki Bambino lub Pingwin. Dostępne wszędzie za sprawą popularnych lodziarzy, którzy te rarytasy roznosili w drewnianych skrzynkach przewieszanych przez ramię i chłodzonych „suchym lodem”. Ceny były nawet na kieszeń ucznia.
Szum starej pocztówki
Popularne pocztówki świąteczne, noworoczne czy też imieninowe w środkowym PRL-u kojarzyły się także z nagraniami. To na nich słuchało się Janusza Laskowskiego z jego nieśmiertelną „Dziewczyną z Albatrosa” (Beata), Czerwonych Gitar, Abby i innych gwiazd nie tylko muzyki pop. Pocztówki dźwiękowe można było kupić w salonach EMPiK jak i w kioskach „Ruchu”. Odtwarzane były na gramofonach, zwanych niesłusznie adapterami, marki Bambino. Włoski był w tamtym czasie w modzie za sprawą FIATA. I to nie tylko poprzez licencję na malucha. Włochy i Francja były wówczas bastionem socjalistów i komunistów w zgniłej Europie Zachodniej. FIATA produkowano pod różnymi markami w Polsce, Związku Radzieckim (najpierw jako Żiguli a potem Łada) czy też Jugosławii (Zastava), a zakup licencji FIATA i Berlieta stanowił internacjonalistyczne wsparcie dla klasy robotniczej Włoch i Francji. Nie ma się zatem co dziwić, że z głośników Bambina poprzez szum pocztówek przebijały się przeboje gwiazd francuskich i włoskich. Dalida, Milva, Adriano Celentano, Edith Piaff, Domenico Modugno, Joe Dasain, czy Nana Mouscouri, były u nas wtedy tak popularne jak dzisiaj angielskie czy amerykańskie gwiazdki show biznesowe.
Bunt dla zasady
Kiedy wybuchł stan wojenny, wójt gminy Dobre, Krzysztof Radzio był maturzystą. Wchodził w dorosłość, nie przypomina sobie jednak, by miał bliżej sprecyzowane poglądy polityczne – nie sprzyjała temu reglamentacja i manipulowanie wiadomościami przekazywanymi przez reżimowe media. Innych źródeł wiedzy o świecie nie było. Owszem, buntował się, kontestował system, ale – jak dziś wspomina – wynikało to raczej z młodzieńczego idealistycznego anarchizmu, który nie wymierza ostrza przeciw żadnemu konkretnemu ustrojowi, ale w każdy z góry narzucony porządek krępujący jednostkę. Czym jest komunizm – szczególnie zaś jego niewesoła strona ekonomiczna – zaczął rozumieć dopiero na studiach. Do dziś pamięta jak trzeba było się nagimnastykować, żeby kupić sobie zwykłe dżinsy, które w latach 80 były przecież obiektem skrytych marzeń każdego młodego człowieka.
Te kły jednak kąsały
PRL wcale nie był takim sobie niegroźnym dziwadełkiem, on naprawdę potrafił spaprać życie – tak uważa wójt gminy Stanisławów Wojciech Witczak. Niewolił nie tylko mentalnie, ale i geograficznie, bo byle urzędnik mógł zablokować otrzymanie paszportu. Jeśli coś w tamtych czasach było dobrego, to ludzie, choć też nie wszyscy. Do tych jednak młody Witczak miał, jak wyznaje, wyjątkowe szczęście – studiując polonistykę poznał legendy ówczesnej literatury np. Wincentego Różańskiego czy Edwarda Stachurę. Do dziś pamięta namiętne dyskusje o poezji, w których nawiedzony i tragiczny Andrzej Babiński prawie szedł na noże ze szkolarskim i wyważonym Stanisławem Barańczakiem. Wredną twarz komuny poznał, kiedy jeszcze jako student stawiał pierwsze kroki w dziennikarstwie. Wspomina jak chciał zrobić dla telewizji wywiad ze Stachurą – wszystko już było załatwione, kamera, dźwięk, bohater przekonany, aż tu nagle decyzja, że nie. Dlaczego? A dlatego, nie bo nie i koniec pieśni. Sted tak się wściekł, że niemal na kopach spuścił go ze schodów w akademiku. Mimo to Witczak był przekonany, że czerwoni muszą upaść – degeneracja społeczna i ekonomiczna postępowała na jego oczach. Nie wykluczał, że może to nastąpić zgodnie z proroctwami Orwella w roku 1984. Cóż, daty się nie zgadzają, ale najważniejsze, że kolos runął. I oby nigdy więcej nie zmartwychwstał.
Urojony sentyment
Przyczyny tęsknoty za PRL nietrudno wytłumaczyć. Demokracja i wolny rynek wymagają aktywności, podczas gdy blisko półwieczna indoktrynacja quasi-marksistowska nauczyła nas, że nie trzeba się zanadto starać, bo minimum bytowe i tak zapewni socjalistyczne państwo opiekuńcze. Wtedy mimo kartek i pustek w sklepach była większa pewność jutra – również, a może zwłaszcza na wsiach, na co wskazują wójtowie. Żyło się trochę jak pod szklanym kloszem, w izolacji od świata bądź z taką jego wizją, jaką ustaliła cenzura i oficjalne media, dla których – jak przypominał wójt Radzio – nie było alternatywy w postaci choćby Internetu. Jest wreszcie przyczyna bardzo prozaiczna – dla pokoleń od 40 lat wzwyż PRL ze wszystkimi niedoróbkami i wypaczeniami był okresem złotej młodości, kiedy byli piękni, gładcy i mogli wszystko. A przecież – by powtórnie odwołać się do strof Świetlickiego – słońce już nigdy tak pięknie nie wschodzi ani nie zachodzi, a księżyc nigdy tak pięknie nie wisi jak wówczas, gdy ma się 20 lat. Dopiero potem na horyzoncie zaczyna się błyskać i słychać szczęk żelaza. To nadchodzi nowy wspaniały świat. Ale już nie nasz.
Numer: 2009 33
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ