Przed pięciu laty zobaczyliśmy pierwszą w Mińsku Mazowieckim operę w plenerze. Pomysł ówczesnej dyrektor MDK chwycił do tego stopnia, że już nie było odwrotu. I tak jedna z lipcowych nocy nad Srebrną stała się żywą oazą niecodziennych przeżyć, a Mińsk Mazowiecki na moment wakacyjną stolicą sztuki dostępnej nielicznym i nie za darmo. W tym roku była nią operetka Imre Kalmana o trudnej ale spełnionej miłości Sylwii – budapeszteńskiej księżniczki czardasza
Z magią uczuć

Już o ósmej wieczorem, a więc na godzinę przed koncertem część krzeseł okazała się zajęta przez mińszczan spragnionych miłosnych arii. Być może niektórzy już widzieli operetkę... więc tylko przypomnieli sobie z przygotowanych przez MDK prospektów, że akcja wodewilu toczy się w budapeszteńskim varietes „Orhpeum”. To tam grupa artystów żegna swą gwiazdę czardasza – Sylwię Varescu, która wyjeżdża na tournee do Ameryki. Wnet się okaże, że ten nagły wyjazd jest właściwie ucieczką przed miłością księcia Edwina, który nie może się z nią ożenić, by nie popełnić mezaliansu. A jednak popełnia i to na piśmie, obiecując Sylwii ślub w ciągu dwóch miesięcy. I to mimo zaręczyn z hrabianką Anastazją. Sylwia czuje się oszukana i jednak opuszcza Budapeszt, a po powrocie udaje żonę swego przyjaciela – hrabiego Boniego. Sytuacja staje się groteskowa, ale tylko do czasu, gdy Sylwia zdaje sobie sprawę, że jako szansonistka nie ma szans zostać żoną księcia, którego rodzina nie może pozwolić sobie na skandal. Wybawcze okazuje się wspomnienie Feriego o matce księcia Edwina, która również była szansonistką. Teraz rodzice na pewno się zgodzą na ślub z Sylwią, ale ona też musi wykrzyczeć swą miłość do słuchawki telefonu, by w ten sposób ocalić przed samobójstwem zdesperowanego kochanka. Intryga się powiodła, a do tego okazało się, że hrabia Boni zakochał się po uszy w hrabinie Anastazji, więc wszyscy szczęśliwi śpiewają końcową spektaklową arię Edwina „W rytm walczyka serce śpiewa – kochaj mnie”.
Godzinę przed północą nucił ją wypełniony po brzegi pałacowy taras, który – gdyby nie olbrzymia koncertowa scena – mógłby się stać ekskluzywnym amfiteatrem. Jak przed dwoma laty, kiedy to z okazji wystawienia „Skrzypka na dachu” wybudowano drewnianą karczmę, służącą później także innym wydarzeniom kulturalnym. Mimo przytłaczającej estradowej scenografii, mińszczanie nie szczędzili braw. Szczególnie pięciorgu artystom – Małgorzacie Długosz za rolę Sylwii, Ryszardowi Wróblewskiemu wcielonemu w księcia Edwina, Barbarze Gutaj i jej hrabiankę Anastazję, Andrzejowi Wiśniewskiemu w roli Boniego i Robertowi Dymowskiemu, który nie tylko zagrał markiza Feriego, ale też od czterech lat przygotowuje mińskie wieczory operowe.
I chyba nikt w tym zachwycie nawet nie pomyślał, co napisał o operetce zirytowany Tuwim, wyliczając wszystkie jej obrzydliwości. Nazwał ją stęchłym tortem, napchanym figlarnymi słodkościami. Słowem – tylko śpiew, muzyka i taniec, połączone rytmem pulsującym i żywym, mogą stworzyć zjawisko cudownie porywające. A starą idiotkę, operetkę, należy zamordować.
W Mińsku Mazowieckim nikt nikogo nie zamierzał mordować. Może dlatego, że w niedzielę 12 lipca Robert Dymowski jeszcze raz potwierdził swoje korzenie, zaś jego rodzina powinna być dumna z przynależności do klanu Dymowskich. A mińszczanie? Z dotrzymanej obietnicy burmistrza Grzesiaka, który niezależnie od preferencji kulturalnych pałacowych gospodyń – nie żałuje grosza na powiew wielkiej sceny nad Srebrną. Nawet tak dekadenckiej jak austro-węgierska z początku ubiegłego wieku. W Mińsku Mazowieckim nie zapachniało rozpustą a jeśli już, to przysłoniły ją uczucia z naiwną, ale spełnioną miłością w głównej roli. Tak też bywa nie tylko w operetkach.
Numer: 2009 29 Autor: J. Zbigniew Piątkowski
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ