Pustynny wiatr (2)

Po kilku latach odkładania urlopu doszedłem do wniosku, że tylko Tunezja. Dziś druga część tej północnoafrykańskiej eskapady

Palmy w dłoń

Muszę wyruszyć na poszukiwanie sadzonek palmy – taki rozkaz dostałem w kraju. Po śniadaniu idziemy więc w miasto - ja po te cholerne palmy, młody też coś miał dokupić, ale prosił bym mu pomógł, bo jakoś dziwnie mu się dolary skończyły. Z racji moich zainteresowań rozglądałem się usilnie za jakimś sklepikiem czy stoiskiem z czymś, co by przypominało szablę. Ale jak wytłumaczyć, o co człowiekowi chodzi? Polak potrafi - na banknocie 20 DT siedzi na koniu jakiś ichni ataman i w prawej garści, ostrzem w dół trzyma szablę. Poskutkowało. Wyjąłem banknot – koło mnie gromada, pokazują o co mi chodzi, a oni szif, szif czy coś w tym stylu i po kilku minutach gulgotania i machania łapami dwóch pokazuje, żeby za nimi iść. Wchodzimy do sklepu wielkości przedpokoju kawalerki budownictwa z lat 60, a oprócz zwyczajowych wielbłądów ze skóry i wszechobecnych fajek wodnych w ich języku zwanych szisza, jest gablota z wszelkiej maści nożami, tyle że…chińskimi. Zrobiłem kciukami skośne oczy, wskazującym popukałem się w czoło. Scena powtórzyła się jeszcze trzykrotnie, a gdy zrozumieli, że wiem o co mi chodzi i szajsu mi nie wcisną – zaprowadzili na koniec do trochę większego gabinetu. (...) Właściciel wskazał łapą ścianę, na której w dziwnych pozycjach wisiały resztki dwóch szabel francuskich i trzech kapiszonówek. Parsknąłem śmiechem, gdy usłyszałem - antik, antik - i pomocnik hebana, czarny jak gorzka czekolada nagryzmolił mi na kawałku papieru 500 dolarów za wskazane samo ostrze oprawione w coś, co przypominało rączkę od pilnika. Za taki antik, w takim stanie na „Kole” dałbym najwyżej 300, ale złotych i nie musiałbym myśleć, jak to wsadzić do airbusa. Nie bardzo pozwalano mi wyjść, wtykając w rękę długopis, ale gdy napisałem 20 dolarów i złapałem się za głowę, próbowali jeszcze. Warknąłem jednak po niemiecku jedynie 5 i wtedy rozstąpili się, mówiąc baj, baj.
W głowie gulgot, w nosie wszechobecny smród palonych pachnideł, nogi w dupie do kolan i ani szabli, ani tych cholernych sadzonek palmy. A tu jeszcze Michał ciągnie mnie za rękaw, bo przecież i on ma coś kupić. Przy trzecim sklepiku z napisem Silver wytargował za niegruby łańcuszek z przywieszką, łapki fatimy czy jakiejś tam, co sobie ubzdurał i dwiema luzem rybami wielkości mojego nieobciętego paznokcia – 42 dolary. Myślałem, że mnie szlag trafi, gdy ten wyciągnął kasę i chciał płacić. Wyrwałem mu pieniądze, rzuciłem dychę, resztę schowałem do swojej kieszeni. Heban zaczął się drzeć - bandit, bandit - ale kasę schował i srebro zapakował. 32 dolary do przodu, to i na postawione piwo nie protestowałem. Po tym zdarzeniu jeszcze kilka razy proszono mnie na podobne wyprawy i choć lekarz zalecał mi piwo na moje zakamienione nerki, nigdy takiej ilości piwa nie piłem.
Jutro ruszamy w 1200 km trasę przez El Jeam, Gabes, bramę Sahary-Duz, słone jezioro aż do gór Atlas przy granicy z Algierią, a tam przesiadka na Land Krujzery i hajda w góry! Jak czas i kasa pozwoli, to po drodze największa pustynna oaza z plantacjami palm daktylowych Kairuan... Może kupię te sadzonki, bo jak bez nich wrócić do kraju (...)

Numer: 2005 31   Autor: Bogdan Litwiński





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *