Nasi za granicą

Po kilku latach odkładania urlopu doszedłem do wniosku, że mnie też się on należy. Tym bardziej, że wiatrówki, szable i inne moje wyroby ze złota klamkowego już śniły mi się po nocach, a stosunek do otoczenia stawał się coraz bardziej nieznośny… Może niezupełnie przypadkiem wstąpiłem więc do biura podróży i po krótkiej rozmowie zdecydowałem - Tunezja

Pustynny wiatr (1)

Airbus tunezyjskiego Nouvel-Air łypał na mnie przymrużonymi ślepiami kabiny pilotów, ale cóż – jak trzeba lecieć, to trzeba. W końcu jeśli prawie 150 osób - w tym kobiety, dzieci i starcy – weszli na pokład jak na karuzelę, to dlaczego mnie miałoby zabraknąć odwagi? Przecież córki już dorosłe, zobowiązań zero, żona zabezpieczona… Miejsce dostałem przy oknie, tuż za prawym skrzydłem i dzięki temu widziałem start, lot, zwroty i lądowanie. Start przeżyłem nieźle, choć przyspieszenie lepsze niż w moim Z-iksie. Strasznie się bałem turbulencji, które miały być podobno nad Sycylią - guzik prawda - żadnych nie było. Jedyną rzeczą, którą zapamiętałem jako niezbyt przyjemną, było lądowanie na wyspie Derba, kiedy to bydle musiało zejść z pułapu ponad 12 tys. metrów, co trwało kilka minut. (...) Znów start i po około półgodzinnym locie piękne lądowanie na lotnisku w Monastyrze. Tu oklaski były krótsze, bo i lot był niezbyt wysoko, i lądowanie bardziej przyjemne. Krótka odprawa, byle jak walnięty stempel w paszporcie i tuż za wyjściem klimatyzowany autokar.
Po rozpakowaniu przyszedł czas na obiadokolację. Oczywiście stół szwedzki - i to w świetnym wydaniu. Po diabła ciągnąłem z Polski salami, ser i inne wynalazki!? Jedno co się przydało, to „Jasiek” ze strefy i Żywiec z Topazu. Dobrze, że rezydentka wprowadziła w temat, bo te kozie syny kolację każą rąbać na sucho. Jak do śniadania to masz wszystko - herbatę, kawę, mleko i kilka innych, bulgoczących napojów. Kolacją możesz się zapchać - chcesz popić, to sobie kup. Ti - łan dinar, bir - tu dinar, buha - fajf dinar. Dopiero teraz wyjaśniło się, czemu te przyciemniane pingwiny poprzedniego wieczoru tak krążyły koło mojego stolika.
Człowiek nie wielbłąd i pić musi, a co dopiero człowiek z tak egzotycznego kraju, jakim jest Polska. Pani Grażyna mapki rozdała, ale nie bardzo chciała postawić krzyżyk w miejscu, gdzie można by uzupełnić płyny biologiczne, bo przecież zjeździłem miasto wzdłuż i wszerz, a o sklepie z procentowym towarem mogłem tylko pomarzyć. Gdy już miałem pod ręką wszystko, co jest niezbędne normalnemu chrześcijaninowi, ruszyłem na Medynę. Medyna to po ichniemu „stare miasto” występujące w każdym napotkanym większym grodzie, z czego część murów to najczęściej VI-XII w. W centralnej części tego „obmurza” przypominającego nasze mury obronne, ale nieporównywalnie niższego, stoi wysoka wieża. Z niej pięć razy dziennie, jak potępieniec, drze się jakiś nawiedzony gardłowo-nosowym gulgotem. Na szczęście Tunezja to podobno jeden z niewielu krajów muzułmańskich, w których religia jest wyraźnie oddzielona od państwa, a łagodna dyktatura tego ostatniego musi być całkiem znośna, ponieważ widać szalony rozwój miast i miasteczek.
Jednostką monetarną jest dinar tunezyjski, dzielący się na tysiąc milimów. Jest to najczęściej 0,8 do 0,9 dolara amerykańskiego, ale i tak najczęściej słyszaną odpowiedzią na pytanie „chał macz?” jest łan dinar, tak więc dobrze mieć pół kieszeni łan dinar i parę half dinar – połówek, bo reszta się nie liczy. Nie wsiadaj do taksówki zanim nie ustalisz, ile chcesz dać – jeśli tego nie zrobisz, to za kurs 1-dinarowy zapłacisz w najlepszym przypadku trzy lub cztery, pokażesz mu dinara i słonia – pojedzie. Będzie stękał, ale gdy mu dorzucisz „halfa”, będzie ci wdzięczny. Licz kasiorę i targuj się ostro, bo inaczej cię oskubią, jak na Różyckiego w trzy karty…
Najczęściej spotykanym środkiem transportu jest Citröen i Peugeot 404 - ten ostatni to najczęściej pikup z okresu ostatnich dni życia de Gaulle’a. Taksówki, wszystkie na żółto, najczęściej wszelkiej odmiany Renault, Citröen i Peugeot – ale w wersjach mniejszych i niekoniecznie 4-drzwiowych. Autobusu nie proponuję nikomu, bo widziałem ilu tam się potrafi zmieścić. Godną uwagi jest podróż koleją, bo i czysta, i wygodna, i w miarę niedroga, ale jak chce się zaszpanować, to w obrębie nadmorskich bulwarów wybiera się dorożkę – są ładniejsze od krakowskich, nie mówiąc o warszawskich, a i woźnice dużo milsi. Wspomnieć trzeba tuk-tuk, za jazdę którym właściciel tego urządzenia dostał chyba dobry OPR od starszego pingwina pod moim hotelem. Wziąłem go spod portu i kazałem się zawieźć do Elhana Beach – oczywiście za łan dinar, ale na pojeździe doszedłem do wniosku, że za 5 pozwoli mi się przejechać wokół podjazdu - wcale się nie wadził - skasował 6 blaszek, wziął ode mnie „cyfraka”, ja w rurę, ale po drugim kółku wyleciał ten pingwin i zrobił mu straszną awanturę. Do mnie coś próbował po francusku i niemiecku, ale powiedziałem: - Niczewo nie panimaju – i się odpieprzył. (...)
PS Część druga za tydzień.

Numer: 2005 30   Autor: Bogdan Litwiński





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *