Z Gierszem po Mińsku

Pisałem w którymś z poprzednich felietonów, że na ulicach Mińska Mazowieckiego nikt mnie nie pozdrawia i ja - mimo pilnej uwagi -nie spotykam nikogo, komu należałoby powiedzieć, cześć! - Panie!  -  zwrócił się do mnie jeszcze nie stary mężczyzna na imprezie poświęconej pamięci Himilsbacha, - mnie też nikt nie mówi dzień dobry, ani ja nikomu. Panie - powtórzył - przejdę całe miasto i, nic! A mieszkam tu od urodzenia. Bo widzi pan, ludzie się nie znają! Telewizja, komputery, pogoń za groszem, strach przed przyszłością...  To są przyczyny tego, że ludzie nie garną się do siebie

Czyje to miasto?

Z Gierszem po Mińsku / Czyje to miasto?

Zgodziłem się z rozmówcą, ale on nie zamierzał na tym poprzestać. -  I jeszcze te bloki! Po paru latach poznasz tych, co mieszkają na twoim piętrze, ale w drugiej klatce, to panie, za chiny, do końca życia! Czasem czytasz klepsydrę na drzwiach wejściowych sąsiedniej klatki że umarł... umarł, ale kim był? Ale jak wyglądał?
- Dawniej  -  wtrąciłem swoje,  -  człowiek szedł ulicą i przy każdej bramie pozdrawiał znajomych i sąsiadów. A tych z którymi rzadziej się miało kontakt to przynajmniej znało się nazwisko albo przezwisko i wiadomo było, w razie czego, o kogo chodzi!
Teraz ludzie widują się i czasami rozpoznają przy swoich samochodach przed blokiem. Szczególnie, gdy ktoś jeżdżący dotąd starym „poldkiem” wsiada do nowego forda czy innego opla, budząc nieukrywaną zazdrość sąsiada.! Może mu niedługo ukradną? – pocieszał mój rozmówca typowym polskim życzeniem.
Trudno się z nim nie zgodzić. Pozdrawiamy się uprzejmie i rozchodzimy w swoje strony a mnie pozostał żal...I nie pomaga Zakopauer na imprezie dla Jasia-Iwana, bo po co u diabła taka muzyka: ni to folklor góralski, ni to jazz podmiejski. Po co big-band czy siedlecki dance bardziej podobny do zespołowej gimnastyki niż tańca...
Janek tańczył na dechach przy muzyce granej przez zespół Pasiecznego, Izbrechtów czy Sitnickiego. Rżnęli jak umieli a od czasu do czasu Izbrecht dla nadania rysu nowoczesności pokrzykiwał : bugi-ługi!
Widzę w wyobraźni Himilsbacha, jak siedzi z nami przy stole ustawionym w tak zwanym ogródku przy ulicy, pije piwo i ani zerknie w stronę owej estrady, gdzie odbywa się feta na jego cześć a zwłaszcza na stanowiska TV. Co chwilę widzę, jak udzielają wywiadu jacyś młodzi ludzie. Burmistrz – w porządku! Ojciec miasta, należy mu się, ale ci inni? O czym lub o kim oni mówią? Też o Himilsbachu? A gwiazda dziennikarstwa (ostatnio nawet reżyser) Krystyna Gucewicz? Mińszczanka - zgadza się, ale ona też do kamery o Janku? Wychowana w „sferach”, omijała z daleka takich jak Himilsbach, zresztą była za młoda, a gdy wydoroślała Janka już w Mińsku Mazowieckim nie było. Zapewne i Gucewicz i inni wspominający Himilsbacha odnosili się do czasów, gdy „został się” za aktora.
Ale do tej wielkiej pompy nie pasował. To wiem na pewno! Nawet później, gdy los odmienił jego życie, wolałby towarzystwo Waćki Dzyndzel, Cygana  -  Łopackiego, Blonci  -  Placuszki, Korczaków, złodzieja Zawistowskiego czy Jasia – Dzikiego.
Wpadał do Mińska Mazowieckiego ale tylko po to, żeby właśnie poszukać kogoś, kto został przy życiu i miał siłę utrzymać w ręce butelkę. Żeby na ławce przy ulicy albo nieco dalej - na trawie, wypić flaszkę. Szybko żyli i szybko umierali wszyscy stanowiący o charakterze podmiejskiego kolorytu naszego miasta. Kilka dni po tej imprezie trafiłem przypadkiem w TV na reportaż z tej imprezy i utwierdziłem się w przekonaniu, że nie dołożono starań albo z góry przewidziano przygotowanie imprezy dla współczesnych. Pominięto miejsca i czas, gdy Himilsbach przemierzał z workiem kradzionego węgla bruki naszego miasta. Często z kilkoma zegarkami i piórami wiecznymi kupionymi na stacji za słoninę od ruskich wracających z frontu. Wiem, że wiele pracy włożono w przygotowanie tej fety,  sporo też to kosztowało i szkoda, bo jak dla mnie, to chyba nie o to chodziło. Błędnie pokazano w TV dom, w którym urodził się i mieszkał Iwan. Prawdziwy ostał się w połowie, ale stoi na Legionów (obecnie Wyszyńskiego). 
Ale co by było z tą wszechogarniającą atencją dla Himilsbaha, zwłaszcza ludzi ze świata Melpomeny, gdyby mogli w jakiś sposób zobaczyć i usłyszeć swojego idola w realiach z tamtych dni? Nikt nie wskrzesi ani klimatu miasta, ani ludzi – to fakt, ale wyobrażam sobie jakąś inscenizację na motywach opowieści ludzi,  którzy jeszcze żyją.
Himilsbach wcale się nie zmienił, mimo otoczenia ludzi wykształconych, obytych, wśród których się znalazł. A jednak oczarował ich. Spotkany na ulicy żuł czy choćby sympatyczny pijaczek nie porywa, co najwyżej wywoła zgorszenie lub współczucie. Janek był i jednym i drugim jeszcze więcej i gorzej, a jednak uwiódł aktorów, reżyserów czy wydawców. Był samą egzotyką na Parnasie, nie do podrobienia. W kilka dni po śmierci swego nauczyciela i w końcu kumpla, wspaniałego aktora Maklakiewicza, Himilsbach telefonuje do matki nieboszczyka i pyta: -  Pani Maklakiewiczowa, jest Zdzisiek? -  Panie Janku... -  odpowiada matka, -  przecież Zdzisio nie żyje i pan był na jego pogrzebie! Wiem! – odpowiada Janek -  ale nie mogę, k...wa, uwierzyć!
I chyba w tym tkwi i urok i spazm życia naszego rodaka -  Iwana Himilsbacha.

Numer: 2008 41   Autor: Rajmund Giersz





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *