Codziennie ciotka Paskowa nastawiała do gotowania żarcie dla swoich świń. Piszę żarcie, bo jak nazwać to, co ciotka wkładała do ogromnego, żeliwnego sagana? Było tam według mnie wszelkie świństwo, ale podobno nie bardzo. Zapamiętałem, że makuch zwany kuchem, kartofle, inne warzywa i czort wie co jeszcze. Ważne, że ów sagan, emaliowany wewnątrz, przykrywała wielką, także żeliwną pokrywą. - W sam raz! - powiedział kiedyś sąsiad Dąbrowski pod wąsem, zerkając zza parkanu, nie bacząc na stojącego obok malca. To „w sam raz” Dąbrowski powtarzał, ilekroć ciotka szykowała przed domem kocioł dla swoich stworów
Sagan story

Po ugotowaniu zawartości, niosła ciotka przegięta w tył ów sagan oparty o brzuch przez całe podwórko do chlewu. Potem potoknęła ledwie z grubsza przy studni kocioł, pomyje wylała do innego garnka, a sagan wsuwała zawsze pod ławkę, stojącą naprzeciw wejścia do domu. Dziś, w epoce ekologicznej dbałości o środowisko, powiedzielibyśmy: co to za smród, który zatruwa dookoła powietrze? Kiedyś ten przykry zapach mało wykwintnego świńskiego jedzenia komponował się z przejeżdżającą gnojówką, którą co parę dni wylewał Dąbrowski ledwie za bramę, z wonią gotowanych potraw, dolatujących z wielu okien. Byłbym niesprawiedliwy, nie pisząc, że ten zaduch podwórkowego życia, tłumiły skutecznie orgie zapachów niosące się od bzów, jaśminów, później akacji i lip. Nigdy później, z żalem to sobie uświadamiam, nie pachniały tak pięknie owe jaśminy czy bzy.
Co było dalej z tym kotłem? – Sagan szlag trafił! Na miłość boską! Gdzie mógł się podziać? – lamentowała ciotka, co chwilę zaglądając pod ławkę jakby miała nadzieję, że się ponownie ukaże, pękaty, osmolony do połowy wysokości. Ale kocioł przepadł bez śladu. Rabanowi jaki ciotka robiła z powodu utraty tak podstawowego dobra przysłuchiwali się wszyscy na podwórku i u sąsiadów po lewej i prawej. Na pewno ten i ów mogliby podsunąć ciotce pomysł, a może tylko ledwie sugestię, gdzie kotła szukać, ale złamałoby to między podwórkową solidarność. Byłoby to kapowanie, a w kilka lat po koszmarze wojennym, każdy się czegoś takiego brzydził.
Nieświadom tych niepisanych reguł był mały Henio, który plątał się po wszystkich podwórkach i choć nie zdając sobie w pełni sprawy z tego czym był kocioł dla tej grubej pani, pewnego dnia jąkając się nieskładnie wyjaśniał:
– Pan Dąbrowski nie mógł go wyszorować. Ja przynosiłem piasek z placu do szorowania i trzymałem pokrywę jak pan Dąbrowski borował dziury...
– Jakie dziury? Kto? – szarpała Henia ciotka. – Mów! Dąbrowski?
Henio paluszkiem pokazywał na sień Dąbrowskiego. Widok był równie piękny, co zaskakujący. Oto na kuchni pana Dąbrowskiego stał sprzęt a właściwie linia produkcyjna z głównym elementem ciągu technologicznego w postaci solidnego kotła mieniącego się głęboką czernią boków, ale o zasadniczo zmienionym wyglądzie. To nie był zapyziały kocioł codziennie zmuszany do warzenia prymitywnej strawy. Teraz to był cylinder do przetwarzania melasy, czyli surogatu wyższego rzędu, wytwór o szlachetnych znamionach. Pokrywa z dolną częścią, czyli zasobnika, była zespolona kilkoma śrubami, ponadto w pokrywie zamontowana była rurka mosiężna, która w dalszej części zamieniała się w spiralę. Spirala chowała się w innym pojemniku, by na końcu wystawać kilka centymetrów. Z końcówki owej kapały krople końcowego produktu do podstawionej metalowej bańki.
Ciotkę o mało szlag nie trafił.
– Ty złodzieju! – krzyczała jak opętana.
– Za przeproszeniem szanownej sąsiadki, jak by tu rzec: nie miałem wyjścia! – Dąbrowski rzeczowo argumentował. – Pertraktacje w sprawie odkupienia od pani rzeczonego garnka nie dałyby, jak mniemam, rezultatu. Poprzedni sprzęt miałem kiepski a teraz to proszę – pokazał na kuchnię – sprzęt jak się patrzy! Za godzinę skończy się proces produkcyjny, zapłatę zaniosę, że tak powiem w naturze, z czego przypuszczam, szanowny małżonek będzie kontent.
Sagan służył Dąbrowskiemu niezbyt długo. Przyjechało kilku milicjantów i bez sumienia, nie licząc się z dobrodziejstwem właściwości aparatu, wyrzucili go na zewnątrz i pożyczonym młotem rozbili w kawałki. Kocioł czyli cylinder opierał się długo, do momentu, gdy młot w ręce wziął potężny sierżant Zawistowski, postrach wszelkiego menelstwa w mieście. Spekulowano na podwórku, kto mógł się okazać tak nielojalny i zakapował. A szkoda, bo Dąbrowski jak mało kto, znał się na chemii i mógł nadal wspomagać nie zawsze wydolny państwowy monopol spirytusowy.
Numer: 2008 34 Autor: Rajmund Giersz
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ