Wakacje sprzed lat

Dziś media krzyczą, że grupy kolonistów a to jadą do Włoch, Francji, nad jeziora czy morze i że nie wszyscy byli zadowoleni, ponieważ autobus był niewygodny, personel bez kwalifikacji a hotel miał być cztero- a nie trzygwiazdkowy To jak to jest? Biedna, zrujnowana wojną Polska i wszystkie dzieci, które chciały, miesiąc spędzały na zorganizowanych koloniach bez grosza zapłaty, a dziś kraj w rodzinie europejskiej z 20 milionami samochodów i miliarderami wśród obywateli, parogodzinne wakacje organizuje dzieciom w mieście? Wstydzę się!

Jakie czasy - takie wczasy

Wakacje sprzed lat / Jakie czasy - takie wczasy

Dokładnie  rok po wojnie, od początku lipca zaczęła działać półkolonia. Co to takiego? Otóż, w pałacyku Rutkowskich przy Kościuszki, gdzie mieścił się klub wojsk niemieckich i gdzie na tarasie tegoż  pałacyku grała orkiestra, a dzieciarnia wciskała głowy w kraty ogrodzenia przyglądając się złocistym instrumentom,  władza ludowa nakazała zorganizowanie właśnie półkolonii. Przychodziło się na ósmą rano a wracało do domu o czwartej po południu. Rozszabrowane,  po pośpiesznej ucieczce Niemców, całe wyposażenie zaczęło wraz z przyprowadzanymi dziećmi wracać do pałacyku. Bez krzesełek, stołów, garnków nie mogłoby być  tej kolonii. Każdy kto chciał tam mieć dziecko, niósł a to krzesło, albo łyżki i widelce, lub aluminiowy garnek. Alternatywą dla nas -  dzieci, było grzebanie w ruinach i piachu tak zwanego DPA (obecnie teren ZNTK) gdzie mieściły się niemieckie magazyny amunicji i broni. Kilka palców a nawet nóg straciło tam wielu chłopaków z Mińska. Kolonia więc nie dość, że była czymś nowym w ogóle, to w szczególe przynosiła dodatnie punkty nowej władzy  i uwiarygodniała hasła o sprawiedliwości społecznej.
Było także co jeść na tej półkolonii co współczesnych może zdziwić. Ale ja pamiętam do dziś smak ogromnego kotleta schabowego, który z trudem mieścił się w menażce. Dziwny był to okres w dziejach naszego kraju! Obco, niewiarygodnie brzmiące hasła o burżuazji, o wrogach ludu miast i wsi, obszarnikach a jednocześnie procesje Bożego Ciała na ulicach, religia w szkołach, a na naszej półkolonii śpiewaliśmy „Czerwone maki” i inne piosenki o walczących pod Tobrukiem  i harcerskie piosenki  batalionu „Zośka”.
Następnego roku szykowałem się na następne kolonie, tym razem w całości poza domem. W szkole zapisywano i wydawało się że będziemy na owej kolonii wśród swoich. Ostatniego czerwca zbiórka pod szkołą. Dziwne, ale nie było dziewczynek.
- Bo to kolonia męska! – ktoś uświadomił pytających. Podjechał ZIŁ-5 (co to z góry jechać, pod górę go pchać) załadowano nas gęsto na pakę i jazda! Nikt nie wiedział dokąd jedziemy ale chyba niedaleko i rzeczywiście - podjechaliśmy pod szkołę...w Mariance!
Czuliśmy się z Wojtkiem nieswojo, gdy zobaczyliśmy wśród kolonistów dzieciarnię – łobuzerię. To była kolonia międzyszkolna. Byli więc szesnastoletni a może i starsi czwartoklasiści i tacy jak ja – dziesięciolatki. Znaliśmy ich ! Wielu z nich handlowało z ruskim wojskiem na stacji, palili papierosy i pili bimber.  Dwóch obcych nam wychowawców wydawało wojskowe komendy, poparte wobec niesubordynacji groźbą: - Z dupy nogi powyrywam ! I, taka i owaka wasza mać! Jeden zawołał: - Zaraz wojsko przywiezie łóżka. Każdy weźmie swoje i wniesie do klas według kartek z nazwiskami  co wiszą na drzwiach. Ciemno już było, gdy podjechał  duży samochód z tymi łóżkami. Dziś te łóżka mogłyby znaleźć się jedynie w skupie złomu. Sama rdza i każde w innym kształcie. Co to się działo przy nikłym świetle z okien szkoły, trudno opisać. Wrescie wychowawca oznajmił : - Słomę wiozą!
Każdy miał worek, który był w spisie rzeczy, które należy z sobą zabrać i nikogo to nie dziwiło: wiadomo; że spać się będzie na siennikach. Około północy udało się wreszcie zasnąć z kiełbasą i bułką w żołądku.
Na śniadanie było to samo i tak samo. Każdemu w rękę i cześć! Na szkolnym podwórku panował ruch jakichś ludzi i kobiet. Okazało się, że to murarze, pomocnicy i przyszłe kucharki. Jedna postawna kobieta komenderowała, że kuchnia ma być - o, odtąd dotąd - pokazywała na stojące drzewo i jednego murarza. Trudno uwierzyć, ale gdy około południa wróciliśmy z pierwszej wycieczki, wszędzie smakowicie pachniało! Była gęsta zupa i kawał pieczonego schabu, kartofle polane obficie sosem. Cudo, nie jedzenie! Każdy siadał, gdzie znalazł miejsce, najczęściej na stopniach schodów, na kłodach drewna i nieco dalej nad brzegiem rzeczki.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie towarzystwo... Łobuzy poniewierały młodszymi, utworzyło się coś na kształt współczesnej fali - nie dało rady wytrzymać. Po kilku dniach postanowiliśmy z Wojtkiem tej nocy uciekać ! Szkoda było worka ze słomą, ale trudno! Musiał zostać. Resztę dobytku zwinęło się w prześcieradło i cichutko przez  śpiącą salę, schody i na drogę! Wojtek orientował się, w której stronie jest Mińsk, ja nie. Ale było ciemno, więc minęliśmy jakieś zabudowania gospodarcze i w pole. Stały na polu pierwsze kopki zżętego zboża i tam znaleźliśmy schronienie. Ogłuszający zapach zboża, ziemi, polnych kwiatów natychmiast nas zmorzył. Obudziliśmy się, a właściwie obudził nas przepiękny  śpiew skowronka! Ruszyliśmy dziarsko i po kilkuset metrach poprzez prześwity lasu zaświeciły się w wschodzącym słońcu wieże mińskiego kościoła! Byliśmy w domu.
Kierownik tej kolonii przyjechał na rowerze około południa, by sprawdzić czy jesteśmy w domu. A na zarzuty mamy, że źle była zorganizowana powiedział, że jakie czasy - takie kolonie.

Numer: 2008 31   Autor: Rajmund Giersz





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *