W pałacowej galerii

Głównymi motywami prac Marka Bojarskiego, które mogliśmy obejrzeć w przedmajowy piątek, są krajobraz i architektura. Wykonane techniką olejną obrazy niestety całkowicie przygniotły sobą samo wydarzenie, którego na dobrą sprawę mogłoby wcale nie być... Wystawę będzie można oglądać w galerii MDK jeszcze do 10 czerwca. Ale najlepiej wybrać się na nią wieczorem. Wtedy obrazy są iluminowane, co najlepiej wydobywa z nich ukryty śródziemnomorski wdzięk, który – mimo różnych sądów – naprawdę tam tkwi

Milczące pejzaże

W pałacowej galerii / Milczące pejzaże

Początek wernisażu uświetniły wykonane na fletach poprzecznych i fortepianie miniatury muzyczne Szostakowicza, Bizeta i Mozarta. Potem dyrektor Kalińska przedstawiła głównego bohatera, jednocześnie nadmieniając, iż on sam pomagał w przygotowaniach i czuwał, aby obrazy były właściwie wyeksponowane.
Urodził się w Warszawie w roku 1929. Oprócz pobierania nauk w rodzinnym mieście, studiował też w Katowicach, Krakowie i Toruniu. Wystawiał m. in. w Berlinie, Los Angeles, San Francisco, Nowym Jorku, Algierze i Atenach. Specjalizuje się w pejzażu i portrecie. Jego freski zdobią wiele polskich kościołów, a inne prace znaleźć można w zbiorach prezydenta Chile, premiera Hiszpanii, jak również w warszawskich, sopockich, a nawet amerykańskich muzeach.
Na wystawionych w Mińsku Mazowieckim płótnach widnieją pejzaże z Grecji, Algieru, Francji, ale też i scenerie jak najbardziej swojskie, rodzime. Bojarski nie zamierza nam jednak wykazywać zachodzących między nimi różnic. Wprost na odwrót – stara się udowodnić ich podobieństwo w pięknie i migotliwym przepychu natury. Właśnie ta naturalność, autentyczność, jaką można odczuć w pierwszym zetknięciu, jest ich największym atutem, wszystkie bowiem - jak objaśnił autor - zostały zainspirowane wyłącznie tym, co sam widział.
Na tle sztuki współczesnej, która odżegnawszy się od realizmu niemal do rangi dogmatu podniosła grę znaczeniami i symboliczną ekwilibrystykę, wyjście z czymś tak z pozoru archaicznym wymaga od twórcy wielkiej samoświadomości. Czy obrazy się podobały? Cóż, jak to ze sztuką – jedni byli zachwyceni grą świateł, inni wybrzydzali na wtórność i nieudolne żerowanie na dawnych mistrzach oraz stojącej za nimi wielkiej europejskiej tradycji. O gustach jednak, jak wiadomo, się nie dyskutuje. W końcu jedni lubią Rubika, inni Szopena...
Pośród bogactwa pejzażowej uczty znalazły się też dwa autoportrety. Wyziera z nich mężczyzna twardy, zamknięty w sobie, jakoś kompletnie nieprzystający do apollińskiej tonacji swoich dzieł. Marek Bojarski faktycznie jest taki – szorstki w obyciu, milkliwy, niechętny do rozmów, a już najbardziej do „gadania” o sztuce.
- Ja jestem od roboty – odparł dyrektor Kalińskiej, gdy ta poprosiła go, by powiedział kilka słów o swojej pracy – a malarstwo jest do patrzenia, a nie do dyskutowania. Sam wernisaż sprawiał wrażenie cokolwiek płaskiego, przewidywalnego, by nie powiedzieć banalnego. W końcu, żeby pochrupać chipsy i pogadać ze znajomymi, nie trzeba do tego od razu artystycznej oprawy. No ale skoro już chcemy się ukulturalniać, niech przynajmniej ma to ręce i nogi. A tu nic – zamiast porządnego katalogu, widzowie otrzymali jakieś enigmatyczne ulotki, a około siódmej było już po imprezie. Właściwie można było przyjść przed rozpoczęciem i w ciszy i spokoju ponapawać się sztuką „na czysto”, a z pewnością nic wielkiego by się nie straciło. To by zresztą nawet licowało z filozofią malarza. Wyraźnie zabrakło kogoś, kto by to wszystko zebrał do kupy, zaś sam malarz chyba cierpi na dość daleko posuniętą mizantropię, bo zjeżał się, ilekroć ktoś próbował z nim zagadnąć.

Numer: 2008 19   Autor: Marcin Królik





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *