W rocznicę śmierci Jana Pawła II

Do końca drugiego tysiąclecia zostało 17 dni. Jest godzina jedenasta. Mam 21 lat, jestem studentem warszawskiej polonistyki i wraz z małą grupką podopiecznych fundacji „Świat na tak”, której jestem wolontariuszem, wspinamy się za o. Konradem Hejmo na drugie piętro Pałacu Apostolskiego. Tam czeka na nas Jan Paweł II, który tak bardzo chciał nas zobaczyć, że przesunął spotkanie z jakimś ministrem

Oko w oko z papieżem

W rocznicę śmierci Jana Pawła II / Oko w oko z papieżem

Młodzież, którą opiekuje się fundacja, to przeważnie ludzie na wózkach bądź z jakąś inną dysfunkcją ruchową. Wczoraj podczas audiencji generalnej na Placu św. Piotra do papieża podeszła trzyosobowa delegacja i myśleliśmy, że na tym koniec. Dziś rano zwiedzaliśmy Muzea Watykańskie, kiedy nagle do sali, gdzie akurat się znajdowaliśmy, wpadł ktoś z wiadomością, że Ojciec Święty zaprasza nas do siebie. I tak oto kompletnie nieprzygotowani, wystrojeni na luzie jak zwykli turyści, z plecakami, aparatami fotograficznymi i kupionymi przed chwilą pamiątkami, idziemy przez długi, wąski korytarz. W pewnej chwili o. Hejmo prosi, byśmy się zatrzymali i zostawili plecaki pod oknem. Możemy zabrać ze sobą jedynie aparaty. Następnie wprowadza nas do przestronnego pomieszczenia, w którym stoi pusty tron. Wodzimy wzrokiem po ścianach i suficie. Wisi tu mnóstwo renesansowych płócien oprawionych w złocone ramy. Czekamy kilka minut, ale papież się nie zjawia. W końcu z przyległego pokoju wychodzi biskup Dziwisz i mówi, że Ojciec Święty właśnie tam na nas czeka. Wchodzimy więc i rzeczywiście w bliźniaczo podobnej komnacie na bliźniaczo podobnym tronie siedzi korpulentna, zgarbiona postać w bieli. Zbliżamy się pojedynczo. Opiekunowie pchają wózki ze swoimi podopiecznymi. Słychać tylko terkot kół na wypolerowanym parkiecie. Ja nie mam podopiecznego, więc ustawiam się na końcu. Nie widzę dokładnie co się dzieje, bo widok zasłaniają mi plecy pozostałych. Wreszcie przychodzi moja kolej. Idę w kierunku podium, na którym stoi tron i raptem orientuję się, że nadal ściskam aparat, który Michał dał mi na przechowanie. Klops! No, ale nic, trudno – myślę, czując, jak coś gorącego uciska mi pierś. Klękając źle wymierzam odległość i gniotę kolanem papieski but. On nie reaguje. Gwałtownie cofam kolano i boleśnie trzaskam nim o stopień podium. Sprawia wrażenie nie do końca obecnego. Ma szarą, zmęczoną twarz i podkrążone oczy, przez co wygląda, jakby nie dosypiał. Pachnie jakąś dyskretną wodą po goleniu. Wyciąga do mnie drżącą rękę i kreśli palcem znak krzyża na moim czole. Jego dotyk jest miękki, ciepły i zarazem jakoś dziwnie suchy… jak pergamin. Stojący z lewej strony biskup Dziwisz podsuwa srebrną tacę, na której leżą różańce w małych brązowych pochewkach z papieskim herbem. Papież sięga po jeden z nich i daje go mnie, mówiąc po włosku: „prego”. - Proszę – poprawia się po sekundzie. Następnie wymieniamy kilka słów. Pyta mnie, co porabiam. Cieszy się, że – podobnie jak on w młodości – studiuję filologię polską. To nic, że w Warszawie. Tam też mają dobry uniwersytet. Wstaję i odchodzę. Kolano boli jak czort. Ale to głupstwo. Kiedy wychodzimy, oglądam się przez ramię. Widząc go nadal siedzącego na tym królewskim tronie, myślę o istocie jego wielkości. Ona wcale nie wypływa z faktu, że jest pasterzem Kościoła i zastępcą Chrystusa na Ziemi. Papiestwo jedynie pomogło jej się uwypuklić, rozbłysnąć, wybrzmieć. Jest wielkim człowiekiem, ponieważ pozostaje w zgodzie ze sobą, jest wewnętrznie wolny. Nie wahał się podążyć za wezwaniem, które słyszał w duszy i – jak kiedyś powiedział jeden z jego mistrzów, św. brat Albert Chmielowski – „całego siebie dał”. Dał aż do końca. Utracił wszystko, by zyskać wszystko. Opuszczamy Pałac. Kopuła Bazyliki św. Piotra bieleje na tle nieba zasnutego popielatymi chmurami. Mimo braku słońca jest ciepło. Grudzień w Rzymie. Można chodzić w rozpiętej kurtce. Po placu kręcą się obsługujący pielgrzymów ochotnicy w niebieskich strojach. No tak – przecież to rok Wielkiego Jubileuszu i przyjeżdża ich tu znacznie więcej niż normalnie. - Ty też się załapałeś – mówią do mnie zdobiące bazylikę rzeźby Berniniego. – Wrócisz jeszcze? - Nie wiem – odpowiadam. – Ale wrzucę pieniążek do fontanny Di Trevi i zobaczymy. Tylko czy On jeszcze tu będzie?

Numer: 2008 14   Autor: Marcin Królik





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *