Gierszolandia

Słowa refrenu z przedwojennego szlagieru przytoczyć może każdy, kto chciałby się z czegoś lub przed kimś wytłumaczyć z nadzieją, że będzie mu odpuszczone i będzie wszystko jak dawniej. Jako banita, na którą (banicję) sam się skazałem w latach niespokojnej młodości, teraz, u progu ostatniego etapu na tym padole, próbuję tę miłość odnowić

Miłość wybacza

Gierszolandia / Miłość wybacza

Czesław Miłosz wiersz „Nigdy od ciebie miasto” zaczyna słowami: - Nigdy od ciebie, miasto nie mogłem odjechać,/ Długa była mila ale cofało mnie jak figurę w szachach (...)”.
Odjeżdżałem i ja, i cofało mnie, jeśli nie do mojego miasta, to przynajmniej w pobliże. Aż przyszedł czas na wspomnienia. Kto nie ma wspomnień, to chyba nie żył. Przekładam stronice przywołanych obrazków z przeszłości i widzę postaci, twarze, a nade wszystko miejsca i fragmenty pejzażu naszego miasta. Znikły całe ulice z domami i drzewami, kolorowe w lecie pola okalające miasto, zresztą nie sposób wymienić, czego już nie ma, a także nie starczyłoby miejsca na wyliczenie, co jest nowe. Żal za tym, co minęło, wywołuje tęsknotę i nieokreślone pragnienie przywołania czegoś z tamtych lat, co się ostało, tak intymnie, tak sam na sam. A może przeżyję choćby namiastkę tamtych wieczorów, pierwszych doznań, dotyków, rumieńców dziewczyn, drżenia ramion, gdy objąłeś jej kibić. A może poczuję jeszcze jej dziewczęcy zapach. Idę więc raźno, przyśpieszając kroku.... do parku, na „naszą ławeczkę”. Ławeczka stała pośrodku alejki przy pierwszym kanale łączącym duży staw z łazienkami. Jest inaczej, co daje się zauważyć tuż po wejściu do parku. Ten „amfiteatr” bynajmniej ozdobą pałacu nie jest, zwłaszcza te „balaski”, czyli balustrada okalająca to miejsce. Mijając znaki cywilizacji europejskiej w postaci plastikowych i foliowych śmieci, dotarłem w miejsce, gdzie ongiś stała nasza ławeczka, ale ławeczki już nie ma. Rozglądam się i... widzę, i słyszę głosy Wandy, Jadzi, Danki, Henia, Sławka, Stasia, Piotra, Romana. Przemykają przed oczami kolejne postaci... Ilu już z nich odeszło na wieczny spoczynek... a przecież siedzieli tutaj... na naszej ławeczce.
- Tato! - mówi syn, absolwent liceum. - Jadę z Karolą, nie wiemy jeszcze dokładnie, ale gdzieś zatrzymamy się w Europie, a może w Stanach.
- Jak to? Jedziecie do Stanów? - bąknąłem.
- Tak to, zwyczajnie - odparł.
- Ja myślałem... to znaczy ja po maturze z kolegami pojechaliśmy na rowerach do Góry Kalwarii...
- Tato, to było sto lat temu - rzucił zniecierpliwiony.
- No, nie sto lat - oponowałem. A po chwili pomyślałem sobie, że może on ma rację, że to było sto lat temu...
Idę tą alejką dalej, patrzę za kanał, gdzie była sala tańca, czyli dechy.
Zaglądałem w swoim życiu nie raz do dyskotek, ale grzmoty, bo przecież to nie muzyka, odbijały mnie z powrotem na ulicę. Jak oni mogą w tym łomocie wytrzymać? A czy możliwe jest szepnąć coś do ucha dziewczyny jako zadatek muśnięcia wargami jej policzka? A na dechach i w okolicznych krzakach można było niejedno! Tak, tak, pamiętam, że dechy to było ulubione miejsce zabawy dla tzw. elementu, a my byliśmy czymś w rodzaju - jak byśmy dziś powiedzieli - high life’u! Ale co tam! Trochę ukradkiem, wywijało się boogie- woogie. Dobrze, że przyszedłem w to miejsce i przyprowadziłem z sobą cienie moich przyjaciół. Zapachniało tanimi perfumami, powrócił smak „szampańskoje”, echem wróciły zwrotki „Cichej wody”...
Wróciłem na wschodnią stronę stawu naprzeciw pałacu, gdzie przez kilka lat w dzień odpustu stały karuzele. Jest, stoi potężne drzewo, jedyny świadek w tej chwili i miejscu, do którego przywiązana była lina, po której zjeżdżało się za dwa złote, wisząc na kółku z dwoma uchwytami na dłonie. Widać stąd rynek. Ja widzę chłopskie fury i stragany, i mrowie ludzi w dni targowe uwijające się wokół nich. Nie przeszkadza mi, że patrzę na pomnik –„ku czci” - na tle zieleni miejskiego skwerku zamiast rynku. Kocham to miasto i nie mam mu za złe, że się zmieniło nie do poznania. Wybaczam mu.... Ja też się zmieniłem... Mijającym ludziom uważnie się przyglądam, obszedłem kawał miasta i nie usłyszałem: - Cześć! Czołem! Siemasz! Dzień dobry! I nikomu nie powiedziałem cześć! Na koniec, tuż przed otworzeniem drzwi do samochodu, przyłożyłem dłoń do czoła w pozdrowieniu i szepnąłem: - Siemasz... moje miasto!

Numer: 2008 07   Autor: Rajmund Giersz





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *