DRODZY CZYTELNICY

Mamy więc nową tradycję - dzień radości narodowej. By uniknąć w przyszłości niedomówień, informuję, że nie stało się to w nowym Misiu Barei czy Tyma, a za sprawczą wolą premiera polskiego rządu. A ten premier wcale nie nazywa się Kaczyński, a Tusk. Jak tak dalej pójdzie (a wierzę, że to nie futurologia) doczekamy się dnia jedności narodowej, dnia narodowego wybaczenia, a nawet zakazu strzelania do kaczek. Przez cały rok, a nie tylko w mroźną zimę

Duchy tradycji

DRODZY CZYTELNICY / Duchy tradycji

Dawno nie widziałem takiej radości wśród milionów Polaków. Nawet wyborcze zwycięstwo Platformy Obywatelskiej nie wzbudziło takich ryków ogólnonarodowego zadowolenia, choć oznaczało powrót do jako takiej normalności. Co się więc stało? By to zrozumieć, trzeba się przenieść do 17 października 1973 roku i remisu na Wembley. To wtedy Polacy z PRL-u, kraju realnego socjalizmu, powstrzymali sławy angielskiego futbolu przed awansem do finałów mistrzostw świata. Nie sposób opowiedzieć, co wtedy synowie Albionu mówili o nas, ale - jak widać - ponad 30 lat wystarczyło, by nam wybaczyli tę zniewagę. Mamy demokrację, wolną gospodarkę, rosnący dobrobyt i... nic to nas nie zmieniło - cały czas potrafimy się cieszyć jak małe dzieci. Potrafimy też w ciągu chwili wykreować nowych bohaterów (vide - Ebi Smolarek) i nową tradycję. Na pewno, bo teraz już trudno sobie wyobrazić, że którykolwiek polski premier po spektakularnym zwycięstwie sportowym nie ogłosi święta narodowego. Może się nawet znajdą gorliwsi i dadzą wolne wszystkim biurokratom. Inni w tym czasie będą tworzyli dochód narodowy, by jak najprędzej dorównać tygrysom gospodarczym wspólnej Europy.
Nowa tradycja nie oznacza, że we wszystkim potrafimy się zmienić. Larum z powodu braku abonamentu RTV może wydawać się śmieszny dla abonentów, ale nie dla pracowników publicznego radia i telewizji. Przyzwyczajonym do pracy na zwolnionych obrotach urzędnikom nie chce się wierzyć, że to już koniec laby za cenę służalczości wobec decydentów. Za mocno? Być może, ale jak wolny rynek, to także wolne słowo. Gdyby nie łapa tzw. radiokomitetu, powiat miński już dawno miałby swoją radiostację, a dzięki niej codzienne informacje. Niestety, częstotliwości otrzymał kto inny, politycznie potrzebny i lobbujący ze sfer podniebnych.
Swego czasu miński burmistrz twierdził, że należy sprywatyzować wszystko, co tylko biznes zechce wziąć. Fakt, Grzesiak nie do końca był w swym dziele skuteczny, ale czy można w ten sposób żonglować szansami rozwoju całego kraju? Platforma nie ma wyjścia - albo wykona plan reform, albo za cztery lata odda władzę, bo wyborcy jej nie popuszczą.
Nie popuszczą też mińskiemu burmistrzowi za wlokącą się budowę basenu. Opóźnianie, a nawet dodatkowe miliony można jakoś wytłumaczyć, ale w żaden sposób nie można zrozumieć, dlaczego Grzesiak okrywa tajemnicą rozmowy z wykonawcą. Jakby nie mógł zrozumieć, że to w jego interesie jest dotarcie z informacją do podatników dzięki prasie.
Trudno również pojąć, że rządzący przez wiele lat w samorządach nie dorobili się przyzwoitej polityki informacyjnej. Pisać o promocji miast i gmin nie wypada, bo... wstyd. Jeszcze większy, gdy się zobaczy wydatki na kulturę. Nic więc dziwnego, że nawet samorządowe instytucje szukają gdzie indziej źródeł finansowania, a kulturowe nisze wypełniają organizacje pozarządowe. Ich sukces to kilka tysięcy złotych wyrwane budżetowi. Za mało na pełnowymiarową działalność, za mało na tworzenie nowych obyczajów, za mało na pielęgnowanie dawnych tradycji. Cóż więc robić? Najlepiej swoje, ale koniecznie z dobrymi duchami i nadzieją, że wszystkie demony złej woli znajdą swój niebyt.
By choć trochę ożywić wspomnienia, proponujemy filmotekę na naszej stronie internetowej. Na razie skromną, ale być może właśnie z niej narodzi się mińska telewizja.

Numer: 2007 47   Autor: Wasz Redaktor





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *