- Jest kilka stowarzyszeń kombatanckich w rejonie powiatu mińskiego. Pomyślałem, że powinna powstać organizacja zrzeszająca wszystkich, bo wszyscy przecież walczyliśmy o Polskę. Poszedłem więc do starosty Czesława Mroczka, przedstawiając sytuację. Ostatecznie w 2003 roku oficjalnie powstała Powiatowa Rada Kombatantów, zaś na pierwszym spotkaniu jednomyślnie wybrano mnie na jej przewodniczącego. I tak to się zaczęło – opowiada Michał Wasilewski
Miód po piekle

Por. mgr Michał Wasilewski był żołnierzem 8. Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej, żołnierzem frontowym 26. pułku artylerii przeciwlotniczej i 4. Brygady Pancernej, Korpusu Pancernego Wojska Polskiego, a także uczestnikiem walk w operacji berlińsko-praskiej. Jest autorem książek monografii o polskich jednostkach pancernych, dwóch tomików wierszy Pancernym Bohaterom. Pełni obecnie funkcję wiceprezesa Klubu Kombatantów Pierwszego Drezdeńskiego Korpusu Pancernego Wojska Polskiego oraz przewodniczącego Powiatowej Rady Kombatantów.
– Zacznijmy od początku, od lat młodzieńczych...
– Urodziłem się na ziemi wileńskiej, w rodzinie głęboko katolickiej, chłopskiej. Rodziców straciłem wcześnie – gdy miałem 10 lat i odtąd opiekowała się mną ciocia. Na ziemi wileńskiej skończyłem szkołę podstawową. Praktykowałem też w zakładzie szewskim. II wojna światowa zaskoczyła mnie w Wilnie. Miałem wtedy 17 lat...
– Co wtedy z panem się działo?
– 17 września do Wilna wkroczyli Rosjanie, więc znaleźliśmy się pod okupacją radziecką. Na Syberię na szczęście nie trafiłem. Chciałem się bić, ale nie chcieli mnie, byłem za młody... Rok później weszli Niemcy, a w 1943 roku wstąpiłem do AK. W 1944 roku, po wyzwoleniu ziemi wileńskiej przez armię radziecką, miałem wraz z kolegami dwa wyjścia: skapitulować albo walczyć. No i wybraliśmy to drugie. Jeszcze do lipca ’44 chodziliśmy w mundurach AK. Przez sierpień i wrzesień już ukrywaliśmy się. Mieliśmy skrytki w piwnicach, lasach, stodołach, w szczytach podzielonych sianem, zakrytych gałęziami okopach.
– Dlaczego wstąpił pan do AK?
– Bo bardzo kochałem ojczyznę i chciałem się bić z Niemcami.
– Najtrudniejsze i niebezpieczne zadanie do wykonania...
– Na pierwszej akcji zbrojnej dostałem pistolet, bębenkowy, carski jeszcze. Nie miałem w nim naboju. Nie myślałem wtedy o zagrożeniu. Odwaga zdominowała zdrowe zmysły.
– Jak trafił pan na front?
– 25 września 1944 roku podjęto decyzję, że zdolni do walki mężczyźni zza Buga wstępują do armii polskiej. Spakowałem więc trochę prowiantu i koleją jechałem przez 2 tygodnie do Białegostoku. Zakwaterowali nas w koszarach. Mój kolega porucznik zaproponował mi tam wstąpienie do szkoły oficerskiej, a ja... zrezygnowałem. Stamtąd przetransportowali nas do Lublina, potem Chełmna, gdzie chodzili tzw. kupcy, którzy werbowali do poszczególnych formacji. Ja wraz z kolegami zaciągnąłem się wtedy do artylerii przeciwlotniczej. Dostałem się do 1 baterii 26 pułku artylerii przeciwlotniczej. Na pierwszy rzut dostałem przydział do ziemianki na zwiadowcę.
– Jak pamięta pan kapitulację?
– To był miód po piekle frontowym, przez jakie przeszedłem. W ostatnich dniach linie frontu były ustabilizowane. Byliśmy w rejonie Łużyc (w Budziszynie). 6 maja 1945 roku Niemcy wycofali się ze swoich pozycji, zostawili tylko grupy osłonowe. Ruszyliśmy wtedy w kierunku Łaby. 6 i 7 maja to pościg za cofającymi się Niemcami. 8 maja pod Łebą o 8.30 zorganizowano zbiórkę naszego pułku i wtedy ogłoszono koniec wojny.
– A po wojnie?
– Ożeniłem się i z Nowogardu Szczecińskiego przeprowadziłem się z żoną Jadwigą do Mińska, gdzie zostałem dyrektorem fabryki obuwia „Syrena”, a żona kierownikiem przychodni pulmunologicznej chorób płuc.
– PRL jest przez społeczeństwo oceniany różnie. A jak przez pana?
– O tym, co było wtedy złe, trzeba powiedzieć – to było złe. Pamiętajmy jednak, że dla wielu był to czas, w którym „ustawili się” społecznie, wykształcili. O tym nie można zapominać.
Numer: 2007 47 Autor: Rozmawiała Justyna Olkowicz-Gut
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ