Anna Bilińska ma 75 lat, dwie córki, od dwóch lat jest wdową. Rodowita lwowianka, po wojnie na ziemiach odzyskanych ponad czterdzieści lat przepracowała w PGR-ach. Przeprowadziła się do Mińska Mazowieckiego sześć lat temu, kiedy jej młodsza córka postanowiła zamieszkać tu z nową rodziną. A podobno starych drzew się nie przesadza...

Gorzka pamięć

- Gdzie się pani wychowała?
- Urodziłam się we Lwowie. Mój dom rodzinny był 30-40 km od Lwowa w Trościańcu Małym, powiat Złoczów. W naszym domu była szkoła, bo był największy i najładniejszy we wsi. Mój tata przed wojną miał 60 uli i ziemię uprawiał, a tam czarnoziemy i obornika nie trzeba. Dobrze nam się wiodło. Pamiętam, jak tata w drewnianych małych beczułkach układał wiśnie i zalewał je miodem, a na Wigilię to my jedliśmy owoce z sadu jakby świeże były. Nigdy nie zapomnę tego smaku. Tata zrywał w sadzie śliwki z ogonkami, układał je na strychu i przekładał plewami owsianymi. A mama szyła i uczennice przyjmowała.
- A kiedy przyszła wojna, pani miała dziewięć lat. Pamięta pani te czasy?
- Ja nie chcę tego pamiętać. Ale już tak jest, że mam te obrazy cały czas przed oczami. Zaraz na początku wojny, jak już się na wschodzie ruszyło, w naszym domu zamieszkał ruski oficer. Ale czy ty wiesz, że i wśród Ruskich są ludzie?!
- Dlaczego pani tak mówi?
- Z naszej rodziny nie powinna zostać żadna osoba. Mamy brat przed wojną był komendantem policji we Lwowie. Wywieźli go do Katynia, a jego żonę z trójką dzieci zesłali na Sybir, aż pod Archangielsk, a tam podobno dochodziło do -40 stopni mrozu. Mama wysyłała im paczki, ale z Polski można było wysłać tylko 1 kg raz w miesiącu. Robiła więc makaron, drobniutko go kroiła, suszyła i wysyłała. To było ponoć najlepsze, bo pisali w liście, że dzieci to nawet „kluszczankę” wypijały.
- Ale co ma z tym wspólnego ten rosyjski oficer w waszym domu?
- On kazał przenieść szkołę do innego domu, bo nasz mu się najbardziej podobał i wprowadził się z żoną, córką Tamarą (w moim wieku) i siostrą żony – starą panną, która się tylko ciągle modliła. Naprawdę byli dla nas mili. Nawet prąd mieliśmy dzięki temu oficerowi, bo kazał sprowadzić na podwórko wielki samochód z maszyna prądową. Swoje robił, ale my nigdy krzywdy przy nich nie mieliśmy. Dlatego raz mama poprosiła tego oficera, żeby wysłał paczkę dla naszych „Sybiraków” z Moskwy, bo stamtąd można było wysyłać paczki do 5 kg. I on poszedł z tą paczką w Moskwie na pocztę, a tam okazało się, że ona waży 5 kg i 10 dkg. Wrócił do domu, rozpakował, żeby coś ująć i zobaczył w środku list. Co tam mama mogła napisać, kiedy ona ledwie dwie klasy szkoły powszechnej miała, no fakt faktem, że wyczytał, że na Syberii są jej brata dzieci.
- Więc on o niczym nie wiedział?
- A skąd! Przecież Sowieci wujka Franka wysłali do Katynia, a jego żonę i dzieci na Syberię. Baliśmy się o tym mówić. Ale wiesz, co ten oficer zrobił? On w Moskwie poszedł, kupił towaru i dwie paczki po 5 kg wysłał. A potem, jak wrócił do domu, to pytał mamę, dlaczego nic nie powiedziała i miał do niej żal, bo może mógłby coś pomóc, sprowadzić ich z powrotem. Co by nie mówić, to i wśród Ruskich można trafić na człowieka.
- Czyli paradoksalnie – oficer zagwarantował wam bezpieczeństwo w czasie wojny?
- Może i tak, gdyby nie Ukraińcy. Przed Ruskimi umieliśmy się schować, przed banderowcami nie. Pamiętam, jak tata schował sztućce pod ule, żeby żołnierze nie pokradli. Bomba walnęła w ul i wszystko wyleciało w powietrze, a widelce to się w drzewa w sadzie powbijały. To nawet śmieszne było. Ale od ruskich żołnierzy Ukraińcy byli stokroć gorsi. Ty mi nie uwierzysz, ale ja się ich do dziś boję i nie mogę patrzeć, jak tam teraz Polacy jeżdżą i im sprzyjają.
- Skąd ten strach, ma pani jakieś wspomnienia związane z Ukraińcami?
- Wpadli raz Ukraińcy (bandy UPA) do naszego mieszkania. Jeden kazał mi uklęknąć i modlitwę po ukraińsku mówić, ale ja przecież nie umiałam. Tego przed wojną nie było. Polak się żenił z Ukrainką, Ukrainka wychodziła za mąż za Polaka i wszystko było dobrze. Przecież i mój tata pochodził z ukraińskiej rodziny. Wszystko to Niemcy zrobili, dawali im broń i przeciw Polakom namawiali. Jak tej modlitwy nie umiałam, to tak mnie rypnął karabinem w głowę, że przez dwa tygodnie mi się krew sączyła z ucha i nosa. Ty wiesz, że ja dostałam żółtaczki mechanicznej. Lekarz mówił, że to ze strachu. I jak tu człowiek może być zdrowy.
- Ale dzisiaj to nie ta sama Ukraina. Pokojowa „pomarańczowa rewolucja” ma im dać demokrację.
- Może i nie ta sama, ale ja nie zapomnę kościoła pełnego trupów. Była u nas niedaleko taka wieś – Huta Pieniawska. Tam mieszkali sami, sami Polacy. Kiedy banderowcy napadli na Hutę, to naród uciekał do kościoła. Wpadli tam i wymordowali wszystkich, co do jednego, tak, że do pół łydek było trupów i krwi. Kobieta uciekała z dzieckiem maleńkim, jeszcze przy piersi, to doleciał, złapał za dziecko i wsadził tyłkiem na sztachety. Jak ruscy żołnierze przyszli, to już tylko dziecko na płocie konało. Kiedyś to nawet pokazywali tą naszą Hutę w telewizji, ale teraz to wielka przyjaźń z Ukrainą, że można kur... dostać. A naszego księdza matce to oczy wydłubali i kawałek języka odcięli. Siedziała wtedy z wnukiem w domu; dobrze, że dzieciak przytomny i się schował do pieca chlebowego. Ale dziecina słyszała wszystko...
- Waszej rodzinie udało się jednak ocaleć.
- Uciekaliśmy od morderców w ’45 wagonami bydlęcymi na Zachód, na ziemie odzyskane. Ja, moje dwie siostry (starsza Stasia i młodsza Danusia, która miała 3 latka) i rodzice. Każdy mógł wziąć po 100 kg. Zapakowaliśmy co się dało, nawet krowę wzięliśmy. Po drodze się ocieliła. Osiedliliśmy się koło Kluczborka, bo mamusia mówiła, żeby jak najbliżej polskiej granicy. W Kostowie tata wybrał starą, krytą strzechą chałupę, bo powiedział, że po nową na pewno ktoś wróci. Wszystko musieliśmy zaczynać od nowa. I już tam, na ziemiach odzyskanych poszłam do szkoły, a w 1951 roku zdałam maturę. Co ja miałam za żywot!
- A co się stało z tą rodziną na Syberii?
- Nie uwierzysz, ale oni wszyscy przeżyli. Chyba tak już miało być i bez pomocy oficera udało im się stamtąd wyjechać. Nigdy ich nie widziałam więcej, bo wyjechali do Ameryki i tam zostali. Do Polski już nie wrócili. Nawet nie wiem, czy żyją. - Najpierw Lwów, potem ziemie odzyskane, a teraz Mińsk. Jak się pani mieszka w naszym mieście?
- Mnie się Mińsk Mazowiecki nawet podoba, tylko ludzie tu żyją jakoś oddzielnie. Ale może takie czasy, że każdy myśli tylko o sobie.

Numer: 2005 14   Autor: Rozmawiała – Izabela Saganowska





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *