Epitafium dla Rzyszkiewicza

– Nie chodzi o to, aby zrobić sensację z cierpienia mojej rodziny, i nie o to, żeby wzbudzić w ludziach litość i współczucie. Chciałabym, żeby coś się zmieniło w mińskim szpitalu i w lekarzach, którzy w nim pracują. Mojemu synowi, Sławkowi, nikt i nic już nie wróci życia, ale może dzięki temu, że ludzie to przeczytają, odpowiednie osoby i instytucje sprawdzą, jak traktowani są pacjenci – rozpoczyna swą opowieść Celina Mauer, matka Sławomira Rzyszkiewicza, którego przed kilkoma tygodniami żegnał nie tylko piłkarski Mińsk

Sławek mógł żyć

Epitafium dla Rzyszkiewicza / Sławek mógł żyć

Sławek Rzyszkiewicz miał wypadek 20 lipca na ulicy Kościuszki. Był listonoszem, ale znali go wszyscy jako piłkarza Mazovii. Został potrącony przez samochód na rondzie Dmowskiego. Niedawno skończył 28 lat.
– Po przewiezieniu go do szpitala lekarz zalecił tylko prześwietlenie klatki piersiowej. Mimo tego, że miał zszywaną z tyłu głowę, siniaka po prawej stronie czoła i silny krwotok z nosa, nie zrobiono mu prześwietlenia czaszki, nie mówiąc o tomografii komputerowej mózgu. – opowiada matka.
– W piątek rano, jak poszłam z mamą do szpitala, zastałyśmy Sławka leżącego na korytarzu, przywiązanego pasami za ręce i nogi. Spał, nie reagując na to, co się z nim dzieje. Myślałyśmy, że to wynik leków, bo po wypadku dostał padaczki pourazowej. Poszłyśmy do młodej pani doktor, pytając o stan zdrowia brata. Powiedziała, że dzisiaj rano miał robioną tomografię mózgu i wykryto tam krwiaka. To on jest winien, że się budzi na chwilę i zaraz zasypia, nie poznając nikogo, nie mając świadomości, gdzie jest, i co się dzieje – dodaje siostra Sławka, W sobotę rano matka poszła do prowadzącego terapię lekarza, żeby udzielił jej dokładniejszych informacji na temat zdrowia syna. Potwierdził diagnozę poprzedniego lekarza i uspokajał, że Sławek jest młody, ma silny organizm, więc krwiak szybko się wchłonie. Gdy po południu odwiedziła go siostra, on dalej leżał na korytarzu przypięty pasami za ręce i nogi. Jego stan trochę się poprawił, bo zaczął poznawać ją i kolegów, którzy u niego byli. Zapytała więc, jak się czuje. Powiedział, że boli go głowa i chce mu się pić. Jedna z pielęgniarek stwierdziła jednak, że nie może pić, bo jakby coś się zaczęło dziać, to zacznie się krztusić. Siostra się wystraszyła, zaczęła płakać, więc druga pielęgniarka powiedziała: „Daj jej to picie, bo się zaryczy”. Po południu Sławek zaczął rozmawiać, ale nie pamiętał, co się z nim stało, i nie wiedział, gdzie jest.
W niedzielę, po 4 dniach od wypadku, nadal przywiązany był do łóżka, ale zaczął rozpoznawać bliskie mu osoby.
– Miałyśmy nadzieję, że jest już dużo lepiej, bo zaczął nawet z nami żartować, zjadł zupę i wypił dużo wody, ale mimo dobrego nastroju ból nadal nie ustępował. Robiłyśmy mu zimne okłady na głowę, lecz to też nie skutkowało - wspomina siostra. Przed 18.00 Sławek uspokoił się, położył na lewy bok, ścisnął mamę za rękę i powiedział: – Mama ratuj, bo mnie strasznie boli głowa. Gdy skończył się obchód, wróciłyśmy na salę. Sławek zaczął się dziwnie zachowywać. Przekręcił się znów na lewy bok, mamrotał, zaczęło mu się mocniej wykrzywiać całe ciało i zaczął się dusić. Lekarka na obchodzie nie zauważyła, że coś niepokojącego dzieje się z pacjentem. Chorzy, którzy leżeli razem ze Sławkiem na sali, powiedzieli, że spojrzała tylko na kartę i wyszła. Ale gdy Sławek dostał ataku, kazała go natychmiast ogolić i szykować do trepanacji czaszki. Dopiero po operacji powzięła przekonanie, że stan pacjenta jest krytyczny. Powiedziała, że w wyniku przeprowadzonej penetracji mózgu wykryto u Sławka drugiego krwiaka w środku mózgu. Z sali operacyjnej przewieziono go na oddział intensywnej terapii. W pierwszej dobie po operacji dostał 40-stopniowej gorączki. Ojciec musiał trzy razy upominać się u pielęgniarek, aby ponownie zmoczyły prześcieradło, którym był przykryty dla zbicia gorączki, bo lodu w szpitalu nie było.
We wtorek stan Sławka był krytyczny, oddychał przez respirator, ale serce biło, bo było podtrzymywane lekami. Ordynator OIOM-u powiedział matce, że o godzinie dziesiątej syn będzie miał robioną drugą tomografię. Kiedy były już wyniki, zapytał, czy wyraża zgodę na przewiezienie chorego do Warszawy na Wołoską, bo w Mińsku Mazowieckim nie są już w stanie nic dla niego zrobić. O 14.00 pojechali do szpitala MSWiA, ale tam też już nikt nie był w stanie mu pomóc, bo było już za późno.
Po prawie tygodniu, w poniedziałek 31 lipca ostatnie badania potwierdziły śmierć mózgu i tego samego dnia odłączono Sławka od aparatury. – Lekarz ze szpitala w Warszawie powiedział, że gdyby Sławek miał szybką i fachowo udzieloną pomoc, na pewno by żył. Miał duże szanse na przeżycie - zapewnia matka. We wtorek, 1 sierpnia poszli do mińskiego szpitala po odbiór ubrań, salowa powiedziała, że ktoś już je wziął. Kiedy powiedzieli, że zgłoszą ten fakt doktorowi, szybko się znalazły. Leżały niepodpisane w brudniaku, wsadzone do czarnego worka na śmieci. Okazało się, że nie ma podkoszulki. Wrócili na oddział chirurgiczny i dowiedzieli się od salowej, że osobiście wyrzuciła zakrwawioną do śmieci. – Nie chodziło nam o samą koszulkę, bo nie ma dla nas materialnej wartości, ale o dowód rzeczowy. Pomimo wielokrotnych upomnień i próśb koszulki nie odzyskaliśmy do tej pory – matka nie może powstrzymać łez, choć i tak wypłakała swoje.
Ale twierdzi, że nie podaruje, że musi się upewnić, czy naprawdę nikt w Mińsku Mazowieckim nie mógł uratować jej syna. Bo jeśli mógł, niech za niemoc zapłaci. Czas najwyższy, by nie ucierpieli inni.
PS. Nie oczekujemy odpowiedzi od dyrekcji mińskiegi szpitala.

Numer: 2006 39   Autor: J. Zbigniew Piątkowski





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *