Przed wyborami

Zmiana ordynacji wyborczej do samorządów wzbudza coraz większe emocje. Przede wszystkim pośród polityków i działaczy samorządowych, którzy na początku września zjechali do stolicy, by popsioczyć na pisowsko-lepperowską władzę. Przeciętny obywatel jakoś niespecjalnie ekscytuje się tą wrzawą. Co najwyżej rejestruje codzienne doniesienia o najnowszych pomysłach poszczególnych ugrupowań w sprawie związków, byle zdobyć największą liczbę głosów. A przecież to ta właśnie władza, najbliższa – w teorii – obywatelowi, powinna go obchodzić najbardziej

Boją się o stołki

Przed wyborami / Boją się o stołki

Kampania wyborcza do samorządów w praktyce od dawna niczym się już nie odróżnia od kampanii wyborczych do parlamentu czy prezydenckiej. Chodzi o to, by silne partie zebrały wokół siebie jak najwięcej chętnych do wspólnego pochodu po władzę. Tym razem po władzę w samorządach. A gdzie w tym rozgardiaszu podział się obywatel? Mało go widać, a jeśli już gdzieś zostanie zagadnięty o poglądy na temat obecnej sytuacji, najczęściej wzrusza ramionami. Niejeden splunie, a i zakląć potrafi.
Czyżby taka postawa obywatela była czymś naturalnym? Skąd ta obojętność przeciętnego obywatela się bierze?
Degenerowanie się tzw. władzy samorządowej postępowało niemal od początku jej reaktywacji. Początkowo niedostrzegalnie, bo przemilczanie sygnałów o patologiach miało służyć dobru idei samorządności. Tak pokrętnie, przed laty, tłumaczono propagandę świetlanego obrazu wspólnot. Efekty takiej strusiej polityki mamy teraz widoczne jak na dłoni. Czymś niemal powszechnym stały się takie sytuacje, że wójt, burmistrz czy prezydent miasta potrafi zarządzać sprawami wspólnoty z więziennej celi. Ulokowany tam za malwersacje finansów publicznych.
Świadome niszczenie przez miejscowych watażków kreatywności, inicjatywy, prób aktywnego udziału obywatela w życiu publicznym samorządów, chęci udziału w rozwiązywania problemów swojej wspólnoty, to powszechny już obrazek samorządności terytorialnej. W oficjalnych wieściach pokazuje się osiągnięcia poszczególnych gmin. One są, niezaprzeczalnie. Ale można odnieść wrażenie, że ukazywane są jakieś wyjątki, na dodatek w sposób odwrotnie proporcjonalny do ich liczby. Półgodzinny program o jednej gminie i jej sukcesach, i sekundowe migawki o dziesiątkach samorządowych działaczy, co albo już siedzą w ciupie, albo prokuratura ich właśnie rozpracowuje.
Wypowiedź – „wszyscyście złodzieje i łajdacy” – nie jest ani anegdotą, ani głosem odosobnionym. Gdyby zaistniało rzeczywiście autentyczne społeczeństwo obywatelskie, to te i podobne głosy, łącząc się ze sobą w zgodne współdziałanie, sprawnie kładłyby kres sobiepaństwu lokalnych władyków. Wspólnota ma – niestety, tylko na papierze – instrumenty prawne do przywracania normalności na swoim terenie. Choćby referendum. Ale by ten instrument mógł zagrać pełnią dźwięku, potrzebne jest działanie wspólne i świadomość swoich praw oraz możliwość ich realizacji.
Dlaczego więc tak niechętnie, tak rzadko obywatele korzystają ze środków, jakie daje im prawo? A dlatego, że od 17 lat żadnej władzy, obojętnie jakiej opcji i jakiego szczebla, nie zależało i nadal nie zależy na tym, by instytucja społeczeństwa obywatelskiego rzeczywiście zaistniała. W przeciwnym razie ta obecna wrzawa, a i wszystkie poprzednie i pewnie następne, o ordynacje wyborcze, sposoby liczenia głosów i tym podobne podchody, byłyby po prostu bezprzedmiotowe. Którakolwiek opcja polityczna mogłaby sobie zawierać pakty z kimkolwiek, kombinować nad metodami liczenia głosów, czy wymyślać najbardziej egzotyczne wolty, a i tak na koniec głos ostateczny należałby do mieszkańców.
Władza samorządowa w jednej chwili mogłaby zostać zmieciona z przydzielonych im przez mieszkańców stołków, przez tych właśnie mieszkańców, jeśli oceniliby, że działania są sprzeczne z celami, dla jakich reprezentantów tam posadzono. Bo silne samorządy to nie silne rady gmin, zarządy, wójtowie, burmistrzowie czy prezydenci miast. Silny samorząd to świadome współdziałanie społeczeństwa obywatelskiego. Naindorzeni samorządowcy wrócili ze stolicy z... niczym. Koalicja i tak zrobi, co będzie chciała, a obecni wójtowie i burmistrzowie muszą szukać silnych sprzymierzeńców, by realnie myśleć o kolejnej kadencji. Mimo mocnej pozycji w bezpośrednich wyborach, muszą pomyśleć o przyszłych radnych, bo silna opozycja w radzie oznacza inwestycyjny bezwład.

Numer: 2006 39   Autor: (wf, opr. jzp)





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *