Wszyscy znają zawsze elegancką i pogodną właścicielkę „Światowidu”, a od tej kadencji radną – Hannę Bąk. Jej przyjaciółka twierdzi, że za pięknem fizycznym kryje się też dobre serce i popiera tę opinię opisem jej działalności charytatywnej, o której mało kto wie (np. osoby niepełnosprawne mają bezpłatne bilety na każdy film). Ostatnio jednak uznano ją za najmniej aktywną radną i za podatkowego oszusta. Jaka jest naprawdę Hanna Bąk? Po babsku pogadamy o byciu biznesmenką, radną i kobietą

Towarzystwo do kawy

- Jak się zostaje właścicielką jedynego kina w mieście?
- Tak naprawdę nie jesteśmy z mężem właścicielami kina. Dzierżawimy ten budynek od 1993 r. Zaczęło się trzy lata wcześniej, kiedy założyliśmy pierwszą prywatną kawiarnię w Mińsku Mazowieckim („Czarny kot”), a potem zaproponowano nam prowadzenie kina. Wystartowaliśmy filmem „Bodyguard”. Włożyliśmy mnóstwo pracy w ten interes. Na początku wszystko robiliśmy sami, stałam za barem, sprzątałam, sprzedawałam bilety. Teraz zatrudniamy pięć osób, wymieniliśmy ekran, nagłośnienie, okna, wyremontowaliśmy łazienki. Udaje nam się szybko sprowadzać nowości filmowe. Prywatny interes wymaga jednak ciągłego doglądania, wymyślania czegoś nowego. 95% kin w małych miasteczkach jest dotowanych, nasze – nie. Musimy więc cały czas trzymać rękę na pulsie.
- To dlatego postanowiliście rozszerzyć ofertę kina o imprezy kulturalne?
- Chcieliśmy przede wszystkim maksymalnie wykorzystać salę. Trudno w to uwierzyć, ale te imprezy, które organizujemy – kabarety, spektakle, koncerty nie są komercyjne. To raczej sprawa prestiżowa, robimy to dla klientów, bo gaże artystów i pośredników są tak wysokie, że czasami nawet trzeba dołożyć do tego interesu. Staramy się zapełnić salę, wydajemy sporo na reklamę, zamawiamy tych artystów, których chcieliby widzieć nasi goście. Nie możemy narzekać, bo rzeczywiście jest spore zainteresowanie.
- Czy to z sympatii do Mińska Mazowieckiego została pani radną?
- Rzeczywiście ja kocham Mińsk, dobrze się tu czuję, nie wyobrażam sobie, że mogłabym mieszkać gdzie indziej, ale radną zostałam dzięki mojemu mężowi. To on mnie namówił twierdząc, że mam wiedzę na ten temat i dyplomację. Na początku było mi trudno, ale też muszę przyznać, że praca w Radzie Miasta dużo mnie nauczyła. Przede wszystkim poznałam wielu interesujących ludzi i przekonałam się, że radny może o wiele mniej niż myślałam. Ta świadomość jest moim największym rozczarowaniem. Jednocześnie cieszę się, że to podczas mojej kadencji dzieje się i będzie się działo tak dużo na tzw. Zatorzu. Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę spokojnie robić sobie makijaż w lustrze, bo wszystkie decyzje podejmowałam w zgodzie z własnym sumieniem, a jeśli dochodziło między nami do spięć, to tylko merytorycznych.
- Skąd w takim razie te niepochlebne sądy o pani pracy w radzie?
- Wynikają one z nierzetelności dziennikarskiej. Dziennikarki jako miarę pracy w radzie uznały ilość interpelacji, czyli ich artykuł powstał w oparciu tylko o księgę protokołów. Każdy świadomy pracy radnego wie jednak, że sesje są końcowym efektem prac w komisjach, tam dzieje się najwięcej. Zabolała mnie ta niesprawiedliwa ocena, bo dla mnie najważniejsza jest skuteczność działań, a nie popisywanie się na mównicy.
- A jak skomentuje Pani zarzut o kłamstwo podatkowe?
- Przy pisaniu tego tekstu też nie zostałam poproszona o opinię, chociaż dotyczy moich finansów. Autor dotarł do części materiałów i na nich oparł swoją tezę o zaniżaniu dochodów. Nie zainteresował się tym, że napisałam do zeznania sprostowanie, ani tym, że cena działki, którą dostałam 20 lat temu od rodziny, została policzona według regularnej stawki. Takie podstawowe błędy popełnia osoba, która chce uchodzić za doświadczonego prawnika?!
- Czy bycie prywatnym przedsiębiorcą lub kobietą pomaga w pełnieniu funkcji radnej?
- Prowadzenie interesu – nie, bo nagle wszystkim się wydaje, że mają prawo rozliczać mnie ze wszystkiego. Bycie kobietą – mam wrażenie, że tak. Wydaje mi się, że przy kobiecie wielu rzeczy robić po prostu nie wypada. Dzięki kobietom spory w radzie dotyczą naprawdę spraw merytorycznych. Poza tym my zawsze zadbamy o odpowiednią atmosferę, o drobiazgi.
- Hania Bąk to emancypantka?
- Nie należę do kobiet wyzwolonych. Jestem raczej zwolenniczką tradycyjnego podziału ról. Najważniejsza jest dla mnie rodzina i przyjaciele, których mam sporą, sprawdzoną grupkę (siedem przyjaciółek ze szkoły średniej). Bez męża i rodziny nie osiągnęłabym tego, co mam. Ukochanej babci i mamie także zawdzięczam bardzo dużo, również to, że między mną a rodzeństwem jest bardzo silna więź. Doceniam dom, który jest otwarty tylko dla moich najbliższych i jest moją oazą bezpieczeństwa. Sama w nim sprzątam, sama go urządziłam. Poza tym lubię te staromodne maniery, np. całowanie kobiet w dłoń, więc chyba nie jestem emancypantką.
- Dbanie o wygląd też ma związek z wychowaniem?
- Ja po prostu lubię elegancko, kobieco wyglądać. Jeśli mężczyzna dostaje ładną, zadbaną kobietę, to ma prawo oczekiwać, że taka będzie zawsze, a nie patrzeć jak chodzi w rozciągniętych dresach, przetłuszczonych włosach i wałkach na głowie. Zawsze ubierałam się dla siebie. Lubię odważne stroje, nie paraliżuje mnie nic krzykliwego. Moja garderoba jest zasługą mojej koleżanki Jagody, które projektuje i szyje stroje oraz mojego gustu.
- W pracy osiągnęła pani pozycję, jest pani matką dwóch dorastających córek, pięknie mówi pani o rodzinie. O czym marzy taka spełniona kobieta?
- Marzę o bardzo przyziemnych rzeczach. Chciałabym skończyć studia, bo zaczęłam w tym roku administrację i integrację z Unią Europejską. A poza tym to marzę o godnej, ciepłej starości, dobrych partnerach dla moich dziewczynek, wyjazdach z mężem, zdrowiu, bo boję się choroby. Chcę zawsze mieć towarzystwo do kawy i pozostać dobrym człowiekiem.

Numer: 2005 10   Autor: Rozmawiała – Izabela Saganowska





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *