To była największa tragedia mińskich akowców. Tym dotkliwsza, bo obwód AK „Mewa-Kamień” stracił pół setki swoich najofiarniejszych konspiratorów tuż przed planowaną akcją „Burza”, która miała przynieść prawdziwą niepodległość

Krucha pamięć

Wszystko zaczęło się 12 lutego 1944 roku. Janek Paruzel miał wtedy tylko 15 lat, ale jako harcerz „Szarych Szeregów” musiał zawieźć rozkaz aż do latowickich Chyżyn, gdzie czekał na niego Zdzisław Brauliński ps. „Błyskawica”. Zleceniodawcą był Zygmunt Żółtek (Mors), który też dał Jankowi swój rower z kartą rejestracyjną. To dzięki niej Niemcy wpadli na Żółtka, a przez niego dobrali się do pozostałych akowców.

Dzisiaj żaden rowerzysta nie musi mieć zarejestrowanego jednośladu. Gdyby Żółtek nie był aż tak „przepisowy”, ofiarą byłby tylko sam Paruzel. Stało się inaczej. Aresztowany 13 lutego „Mors” nie wytrzymuje śledztwa i idzie na współpracę z gestapo. Podaje nie tylko adresy kolegów, ale (ubrany w baranicę) jeździ z gestapowcami od domu do domu z przekonaniem, że ich tam nie zastaną. Miał prawo przypuszczać, że organizacja podejmie działania rekonspiracyjne po (aż!) czterech dniach od jego aresztowania. Wystarczyło nocować poza domem lub iść do lasu, jak to robiło wielu, ze spalonymi adresami.
Niestety, dowództwo obwodu złamało w tym przypadku podstawowe zasady konspiracji, co ujawnia Mirosław Lissowski z akowskiego Kedywu. Odwołanie po 3 dniach stanu pogotowia stało się bezpośrednią przyczyną tragedii w obwodzie i samego Żółtka, który miał prawo sądzić, że Niemcy nie trafią nawet na ślad konspiratorów. Po nocnej wsypie gestapo wypuściło go na wolność, doskonale zdając sobie sprawę, że osądzi go sama organizacja. Wyrok śmierci wydał sam Lubicz, a wykonano go w lesie pod Pustelnikiem, gdzie Żółtek skrył się po aresztowaniach. Mińska Mazowieckiego wsypa to więc nie tylko tragedia zdrady, ale i przypowieść o braku odpowiedzialności i mądrego przewidywania skutków. To też materiał na opowiadanie, sztukę lub film, a na pewno warta corocznego przypominania mroczna historia mińskiej Armii Krajowej.
W jej 61. rocznicę kombatanci z władzami miasta i grupą młodych patriotów kolejny raz uczcili aresztowanych 64 akowców, z których przeżyło tylko trzynaścioro. Przypomniał te okrutne czasu przed epitafijną tablicą rodziny Sażyńskich Józef Orliński, a u jej stóp na śniegu rozkwitły kwiaty pamięci. Wieńce złożono też na symbolicznych grobach Szaroszeregowców, a po intencyjnej Mszy św. (o wsypie ani słowa) wciąż nieliczna grupa kombatantów spotkała się w pałacu przy tradycyjnym ciastkowo-kawowym stole. Burmistrz widocznie chciał zrekompensować kombatantom niedostatek wspomnień, opowiadając o wolnościowej euforii 1989 roku. Skrytykował też młodych historyków, którzy ośmielają się oceniać ludzkie postawy na podstawie szczątkowych dokumentów i subiektywnych relacji. Ocenił również współczesny patriotyzm mińszczan, którym nie chce się nawet głosować. Na przemowę miał jeszcze ochotę tylko Henryk Gąsowski (honorowy mińszczanin), nawołując m.in. do szacunku dla minionych pokoleń i samych siebie.
Rozgadanych kombatantów poskromiła od razu Kapela Małego Stasia, przypominając stosowne do sytuacji piosenki patriotyczne (z „Polesia czarem”), a później szlagiery o mińszczankach, Warszawskiej i mniej znanych zaułkach miasta. Nie było tym razem chałtury z Warszawy ani naszych amatorskich teatrów. Był za to jeden nowy podporucznik rezerwy – Wacław Piesio, rocznik 1918. Z braku innych atrakcji, to on wzbudził największe zainteresowanie dziennikarzy. Byłoby inaczej, gdyby komuś się chciało pokazać wielką wsypę chociażby pantomimicznie. I zaprosić na ten spektakl młodzież. Nie wszyscy przecież wyjechali z miasta.
PS. Wieczorem TPMM zaprosiło mińszczan na wystawę pamiątek z lat okupacji. Można ją zwiedzać do piątku 4 marca br.

Numer: 2005 09





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *