Sokół tygodnia

Zmienne koleje losu przypisujemy wyrokom boskim, jakiemuś bliżej nieokreślonemu fatum, czyli przeznaczeniu. Ale przecież jednostka ludzka obdarzona jest indywidualną osobowością i to od niej zależy, czy chce wpłynąć na bieg wydarzeń. A jeśli jest na tyle leniwa, że jej się nie chce, to niech przynajmniej daje okazję, by zmienić koleje swego życia puszczając los na loterii

Figle losu

Sokół tygodnia / Figle losu

Jak w filmie
Był onegdaj film o Tommy’m Steelu, w którym bohater dłuższy czas przebywając w szpitalu, nauczył się grać na gitarze i wkrótce został rockandrollowym idolem. Podobną historię przeżyłem osobiście. Po skomplikowanym złamaniu lewej ręki i operacji, w której odłamki kostne połączone zostały stalowymi gwoździami, łokieć i ścięgna przedramienia były niesprawne. Nie było wtedy gabinetów rehabilitacji i każdy z „inwalidów” radził sobie jak mógł. Kąpiele w solach były nieskuteczne, ćwiczenia kulturystyczne również. Kiedy dowiedziałem się o ćwiczeniach najsłynniejszego skrzypka Paganiniego, który grając etiudy na gitarze, uzyskał niesamowitą siłę w dłoniach. Za pieniądze podebrane z domowej kasy kupiłem najtańszą orkiestrówkę z fabryki w Legnicy i rozpocząłem ćwiczenia. Szło opornie, a ból bez przerwy dokuczał. Nic to, efekty pojawiały się z wolna. Palce coraz szybciej się poruszały i melodie stawały się coraz wyrazistsze. Kiedy lewa ręka doszła do pełnej sprawności, umiałem co nieco grać na gitarze. Nie chcąc domowników nudzić brzdąkaniem, wybierałem się do parku, gdzie nikomu moje ćwiczebne muzykowanie nie przeszkadzało. Tak stałem się tym pierwszym w Mińsku Mazowieckim odważnym wariatem z gitarą na plecach. A był to czas na chłopca z gitarą, o którym śpiewała przebojowa Karin Stanek. Tak stałem się postacią popularną na mińskiej ulicy, przy harcerskim ognisku, w kabarecie, łatwo mi było też zorganizować pierwszy miński zespół bitowy. A kiedy ręka okazała się w pełni sprawna, otrzymałem wezwanie do odbycia służby wojskowej, z czego cieszyłem się jak dzieciak nie myśląc o żadnym fatum.

Magia umysłu
W naszym świecie zbiegi okoliczności często nabierają głębokiego znaczenia. Uważamy, że działa wtedy jakaś tajemnicza siła. Tak naprawdę jest to rodzaj przypadkowości - połączenie dwóch lub więcej wydarzeń bez żadnego planu. Gdy wydaje się nam ono niemożliwe według naszej rozumienia sądzimy, że działa tu coś tajemniczego. Większość ludzi ma jednak marne o tym wyobrażenie. Hazardzista, który wygrywa 6 razy pod rząd, sądzi, że albo ma dobrą passę, albo zaraz przegra. W pokoju, w którym przebywa trzydzieści osób, dwoje ludzi odkrywa, że mają urodziny tego samego dnia i dochodzą do wniosku, że działa tu coś magicznego. Idziesz do telefonu, aby zadzwonić do przyjaciela. Telefon dzwoni i to jest właśnie on. Myślisz: „Jakie były na to szanse? To nie jest tylko przypadek. Może przyjaciel i ja porozumiewamy się telepatycznie”. W rzeczywistości hazardzista przewidział obie możliwości (wygraną i przegraną)! Prawdopodobieństwo, że dwoje ludzi w pokoju, w którym jest trzydzieści osób, będzie miało urodziny tego samego dnia, wynosi 0,71. I zapomniałeś, ile razy w podobnych okolicznościach przyjaciel nie zadzwonił albo zadzwonił ktoś inny, albo przyjaciel zadzwonił, ale o nim nie myślałeś i tak dalej. Umysł szuka bowiem związków między zdarzeniami i często znajduje je także tam, gdzie tak naprawdę ich nie ma.

Więzienna kariera
Kiedy w latach 50. pojawiła się gra w Toto-lotka, niektórzy na punkcie możliwości rzekomej wygranej dostawali palpitacji. Uważali, że główną przyczyną niemożności wygrania jest brak pieniędzy, za które można byłoby przesłać więcej kuponów. Śmiałkowie sięgali do kas państwowych licząc, że po wygraniu zwrócą nielegalnie pobrany dług. W firmie, w której pracowałem, kasjer Henio potrafił wziąć z kasy 9 tysięcy złotych i zakupić odpowiednią ilość kuponów. Jednak znacząca wygrana nie przyszła, a wpłacić do kasy nie było z czego. Sprawa się rypła. Naczelnik zarządził sprawdzenie kasy, a potem powiadomił na piśmie prokuratora. Ten dał nakaz aresztowania Henia. Za defraudację państwowych pieniędzy Henio odsiedział trzy lata w więzieniu, poniósł też spore koszty procesu i musiał zwrócić państwowe pieniądze. Ale tego w jego imieniu dopełniła najbliższa rodzina. Mrzonka o karierze stała się rodzinnym nieszczęściem.

Upadek gospodarstwa
W jednej z wiosek gminy Latowicz w latach 50. istniało dobrze prowadzone gospodarstwo rolne. Do pracy przy żniwach ludzie chętnie szli do właściciela tego gospodarstwa, bo i zapłata była dobra, jedzenie też, a jak trzeba było, to i na pożyczkę pieniędzy można było liczyć. Było troje dzieci: córka wyszła za bogatego gospodarza sąsiedniej wsi, starszy chłopak ukończył politechnikę i został inżynierem, a najmłodszy pozostał przy rodzicach. Ojciec pragnął dobre gospodarstwo przekazać synowi, lecz ten nie przywiązywał do tego większej wagi – nie szanował honoru rodzinnego, popijał i robił głupstwa. Ojciec zachowanie syna traktował wielce nagannie, nie żałując na niego przysłowiowego „postronka”.
Nieszczęście przyszło nagle. Gospodarz zachorował nieuleczalnie na raka i po kilku miesiącach zmarł. Gospodarstwo zaczęło szybko topnieć. Teraz synek robił już co chciał. Bydło ryczało w oborze, a świnie kwiczały. Czasami sąsiedzi litowali się nad inwentarzem, pojąc lub otwierając obory czy spuszczając krowy z łańcucha. Doprowadzona do rozpaczy matka też wkrótce zmarła. Po kilku latach z gospodarstwa pozostała ruina budynków. Poszedł inwentarz, sprzęt gospodarczy, elementy zabudowań. Przyszło tułać się po ludziach. Szczęściem okazała się śmierć, która pośpieszyła tym razem z pomocą. Resztki gospodarstwa pozostała rodzina sprzedała obcym ludziom, którzy je odbudowali.

Zmarnowane powołanie
Trafiają się przypadki, że duchowny nie staje się nim z powołania. Swój stan wybrał z racji możliwości dochodowych i traktuje go jako zawód, a nie służbę Bogu i ludziom. Jednak ja wierzę w istotę powołania. Znałem przykład w parafii mińskiej, gdzie pewien mężczyzna zbiegiem okoliczności nie poszedł za głosem sumienia.
Był potulnym chłopakiem, słuchającym rodziców i szanującym ludzi. Chętnie uczęszczał do kościoła, modlił się i służył podczas mszy. Ludzie mówili, że „Jasio wyrośnie na księdza”. Praca u rodziców i warunki domowe nie stwarzały możliwości do ukończenia szkół. Jako kawalerowi wyswatano mu dobrą dziewczynę Annę. Ten, jako kandydat, chodząc do Anny, zawsze zatrzymywał się na dłuższą modlitwę w kościele. Były przypadki, że zamiast u dziewczyny być, po modlitwach w kościele wracał do domu. Wolą rodziców - ożenił się. Były dzieci, ale najważniejszym miejscem dla niego była świątynia. Toteż chętnie służył w kościele zarówno we mszach świętych, jak i pracach pomocniczych. Było to niespełnione powołanie kapłańskie.

Wspaniałe figle
Myśląc o figlach, jakie ludziom płata los, przeważnie przypominamy te robiące człowiekowi wbrew jego dobrym chęciom. Tymczasem często było wprost przeciwnie. Rodzice Thomasa Alvy Edisona chcieli dać synowi dobre wykształcenie. Ale odporny na wiedzę chłopak - a może leniwy lub już za młodu opętany myślą o wynalazkach – w szkole miał opinię po prostu przygłupa niedorozwiniętego umysłowo! A kiedy dorósł, mogli być z niego dumni. Wynalazł nie tylko żarówkę i fonograf, ale ponad tysiąc innych rzeczy o wielkim znaczeniu dla ludzkości. Słabym, wręcz tępym uczniem był Henryk Ibsen – wielki skandynawski dramaturg. To samo było z Henrykiem Mannem, no i wielki Honoriusz de Balzac miał żenujące wyniki w nauce. Nasz Jan Lechoń – wspaniały poeta - maturę zdał dzięki nauczycielowi, który litościwie podrzucił mu ściągę! A Stefan Żeromski w ogóle nie zdał matury z powodu matematyki i nigdy nie otrzymał maturalnego świadectwa! Wielu jeszcze można by wymienić nieuków wśród geniuszy stawianych uczniom za wzór – ale czy to byłoby pedagogicznie?

Spadek z nieba
Panna Klementyna, przyszła spadkobierczyni klucza wsi i dworu, a działo to się w połowie XIX wieku, zakochała się w ubogim, ale wykształconym fizyku, pracującym naukowo na wyższej uczelni - panu Henryku. W czasie wakacji edukował on jej braci w majątku, bo jak się okazuje, w tamtym czasie dochody młodego pracownika naukowego też nie były imponujące, a młody fizyk chciał zarobić na pożyteczny dla jego wiedzy wyjazd do Anglii. Panna nie była mu obojętna, ale pamiętał gdzie jego miejsce i niczego jej nie mógł obiecać, ponieważ nie chciał być utrzymankiem żony. Do Anglii wyjechał, powrócił po roku - spotkali się i uczucie było jeszcze gorętsze, ale i przeszkody większe ze strony rodziny panny. Ona za nikogo innego wyjść nie chciała i byłaby uwiędła w panieństwie, gdyby litościwa babunia nie podsunęła jej rozwiązania problemu. Otóż Klementyna miała dziedziczyć właśnie po tej babci, jej bracia naturalną rzeczy koleją mieli dzielić między siebie majątek po rodzicach. Za zgodą wnuczki całą schedę babunia przepisała urzędowo na przyszłego zięcia, czyli właśnie młodego naukowca. Zaręczyli się i posag panny formalnie stał się własnością pana Henryka. Narzeczeństwo trwać miało rok. Po pół roku pan Henryk wskutek nagłej choroby zszedł z tego świata. Rozpacz była wielka, ale jeszcze większy szok wywołała sprawa spadkowa po narzeczonym, ponieważ cały majątek odziedziczyło jego rodzeństwo. Panna Klemcia została bez posagu, w rozpaczy i żyła jako rezydentka w majątku braci. Babunia ze zmartwienia też szybko odeszła do lepszego świata.

Dopomógł los
W każdej rodzinie bywają zdarzenia, gdy los czy też zbiegi okoliczności wywierają znaczący wpływ na jej dzieje. Przed wielu laty splot szczęśliwych przypadków pomógł odnaleźć się moim rodzicom. Mój ojciec został powołany do wojska i brał udział w kampanii wrześniowej, a potem słuch o nim zaginął. Dopiero po pewnym czasie, dzięki „łańcuchowi” ludzi dobrej woli, dotarła do mamy wieść, że ojciec, ranny, przebywa w szpitalu w Białymstoku. Natychmiast, wraz z moim dziadkiem, wyruszyli w podróż i niemal cudem, po wielu dramatycznych przeżyciach dotarli na miejsce. Niestety, ojca tam nie było, a nikt nie kwapił się z udzieleniem jakichkolwiek informacji. Kiedy jednak zrozpaczeni wychodzili ze szpitala, dogoniła ich pielęgniarka i ukradkiem wetknęła mamie w dłoń karteczkę z „nabazgranym” w pośpiechu adresem. Nie mając nic do stracenia udali się tam i zostali wpuszczeni po szczegółowym przepytaniu. Pierwszą osobą, jaką zobaczyli po przekroczeniu progu, był blady i wynędzniały ojciec, który na ich widok zasłabł. Sprawy miały się zaś tak, że ktoś przyniósł do szpitala wieść, że wszyscy „podejrzani” chorzy mają być przekazani przez Niemców Rosjanom i wywiezieni na wschód. Polski personel zorganizował więc akcję wykradania żołnierzy i umieszczania ich u zaufanych ludzi. Ojciec wspominał potem, że rankiem tego dnia opowiadał towarzyszowi niedoli, że we śnie widział, jak jego rana na nodze znów zaczęła krwawić, na co ten stwierdził, że to wróży wizytę kogoś z krewnych. Ojciec ze smutkiem pomyślał wtedy, że to niemożliwe, bowiem nikt nic nie wie o jego losie. Dlatego też, kiedy niedługo potem zobaczył w drzwiach żonę i ojca, wydawało mu się, że ma przywidzenia, a kiedy odezwali się, z wrażenia stracił przytomność. Trzeba też dodać, że pielęgniarka wcale nie wiedziała, gdzie został umieszczony ojciec. Po prostu podała jeden ze znanych jej „kontaktowych” adresów i czystym przypadkiem trafiła na ten właściwy. A na dodatek, dosłownie za kilkanaście minut, ojciec miał być przerzucony w zupełnie inne miejsce.

Numer: 2006 23   Autor: (jot, fz, syl, bak, rk)





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *