Marek T. był w mińskiej gminie operatorem równiarki. Przez trzy lata od wiosny do późnej jesieni serfował po okołomińskich drogach i nawet w najgorszych chwilach nie przypuszczał, że utraty pracy omal nie przypłaci życiem

Gminna pętla

Gdyby Marek przynajmniej raz przyszedł na obrady radnych, dowiedziałby się, że nie wszystkim jego praca się podoba. Narzekali sołtysi, narzekali radni, ale wójt Dąbrowski cały czas bronił swego pracownika. Tłumaczył, że do takiego sprzętu trzeba mieć wprawę i że niedługo wszystkie polne trakty będą równe jak stół. Atakował głównie radny z Grębiszewa, któremu robota operatora kojarzyła się wyłącznie z fuszerką. On też wyjawił publicznie incydent z grębiszewskim sołtysem, który spadł z Markowej równiarki i dotkliwie się potłukł. Ataki przybrały na sile, a do Celińskiego dołączył z pretensjami Piotr Stosio z Królewca.

To fakt, Marek nie potrafił trzymać języka za zębami. Niejednemu się zwierzył, że za tak ciężką pracę tysiąc złotych to za mało i taki jak on fachowiec roboty nie musi długo szukać. Wkurzała go też nieustająca krytyka. A to siedzi w urzędzie, a to za wolno i niedokładnie równa, itp. banialuki. Mimo tego czuł się potrzebny, a robotę na drodze nawet polubił. Wręcz nie wyobrażał sobie bez niej życia. Gdy więc dowiedział się, że go zwalniają, postanowił działać.
Tego dnia jak zwykle miał konserwować swoją równiarkę. Wieczorem napisał pożegnalny list, w którym wyjawił do kogo ma żal i za co. Na liście znaleźli się obaj radni – Celiński i Stosio, ale też osoby, którym ufał i wierzył, że go obronią. O wójcie nie napisał ani jednego złego słowa. Dał pismo koledze, by ten zaniósł go do kadrowej. Wiedział, że tam ciepło i można pogadać, więc będzie jakiś czas sam. Wystarczająco długo, by pętla mocno zacisnęła się na szyi. Tymczasem kolega wrócił szybciej niż przypuszczał.
- Wyjdź, wyjdź – krzyknął na niego, gdy ten wszedł do garażu w najmniej odpowiednim momencie. Tamten się cofnął, ale nie odszedł. Za drzwiami wciąż widział Marka stojącego na walcu i dyndającą nad nim pętlę. Zawołał kierownika, ale zanim ten dobiegł, desperat już wisiał. Chwycił go za nogi, a Wróblewski za sznur... Zdążyli w ostatniej chwili. O dramacie w gminnym garażu powiadomiono pogotowie ratunkowe i policję. Przyjechali natychmiast, a Marek wylądował w szpitalu. Nie był tam długo, chciał jak najszybciej dostać się do domu. Jakaś złość i wstyd targały nim bez ustanku. Nie dlatego, że nie pozwolono mu umrzeć, a wciąż z powodu utraty pracy. Wciąż nie może się z tym pogodzić. Ale wójt Dąbrowski twierdzi, że nie podda się presji desperata, choć ten zdobył już wielu obrońców przejętych próbą samobójstwa. W kręgach opozycji wspomina się zwolnienie dwóch pracownic obsługujących radę gminy. Nie były dostatecznie kompetentne i lojalne. Marek również? Być może. W urzędzie plotkują, że podobno źle wyraził się do gminnej władzy.
- To nieprawda, ktoś mnie oczernił, ktoś znaczny, skoro wójt mu uwierzył – zaprzecza Marek. Ostatnio pokłócił się z pewnym radnym; może to on... Wie, że jest oskarżony o picie w pracy, ale to nieprawda – on nie pije za kółkiem, choć każdy za wyrównanie drogi chce się jakoś zrewanżować. Jak to na wsi. - Co dalej? Nie wiem, ale czekam z nadzieją na powrót do pracy. Nie wyobrażam sobie życia bez gminnej równiarki – mówi coraz miększym głosem. Pozuje na dziecko, któremu nagle zabrano ulubioną zabawkę. A może zdradzonego faceta, który gotów zrobić wszystko, byleby świat mu współczuł, a rogi nie świadczyły o naiwności. Wie jedno – nie upozorował wieszania, by odzyskać pracę. A co byłoby, gdyby nie zdążyli go odciąć?

Numer: 2005 09





Komentarze

DODAJ KOMENTARZ

Wpisz nick.

Nick *

Nieprawidłowy adres e-mail.

Adres e-mail *

Wpisz treść wiadomości.

Treść wiadomości *