Zalew Marianka już trzeci sezon nie przyjmuje spragnionych wody i słońca gości. Perła mińskiej rekreacji ma się najgorzej od niemal 15 lat, kiedy to zrujnowany ośrodek od mińskiej gminy kupiła firma Janpol. Możdżonkowie starali się przywrócić Mariankę do świetności, ale im nie wyszło. Głównie – jak twierdzą – przez mińskie nadleśnictwo, a szczególnie jego szefa, Piotra Serafina
Perła w ruinie
Jest niedzielne lipcowe popołudnie. Skwar leje się z nieba, a na Mariance sucho i pusto. Rzeka Mienia płynie, a właściwie tylko sączy się między wydmami dna zbiornika. Akwen już trzeci sezon przypomina bardziej łąkę niż raj wodolubów. Jednak woda jest czysta, co oznacza, że władze mińskiej gminy uporały się z nieszczelnymi szambami. Zrzuty ścieków wciąż się zdarzają, ale to raczej wina ekologicznych wandali.
Na brzegach zbiornika nie jest lepiej. Wokół pałacyku wala się gruz po zdemolowanych przez nadleśnictwo domkach kampingowych, a sam budynek przypomina siedzibę wampirów. Podobnie wygląda bar pachnący przez wiele lat piwem i grillem, dwa góralskie wigwamy, a z garbatych mostków ktoś powyrywał deski.
Wprawdzie teren jest strzeżony, ogrodzony i zamykany, ale – jak narzeka Jan Możdżonek – kto by upilnował dzikich turystów.
Współwłaściciel Marianki nie ma zbyt tęgiej miny i otwarcie przyznaje, że nie poszło z zalewem tak, jak planował podczas jego zakupu od mińskiej gminy. Obiekt w 1999 roku kosztował go 800 tys. złotych i myślał, że złapał słonia za złotą trąbę. Niekoniecznie po to, by na nim zarabiać, bo przecież Marianka to też wspomnienie z lat młodości i turystyczna tradycja.
Zalewu nie trzeba reklamować, a dać ludziom pić, jeść i kasować pieniądze. Tak się wydawało na początku, ale im dalej w las tym więcej ograniczeń, a nawet szans rozwoju. Dosłownie – w las, bo właśnie hamulcem uczynienia z Marianki perły turystycznej okazały się okalające zbiornik drzewa należące do mińskiego nadleśnictwa. Jeszcze za Arcimowicza mieli do dyspozycji 6-hektarowy akwen i prawie 10 ha lasu. Była to tylko dzierżawa, więc dogadali się, że Możdżonkowie kupią las gdzie indziej i się zamienią. Znaleźli w Osęczyźnie. Tymczasem Arcimowicz zmarł, zaś jego następca nie dotrzymał słowa. A może – jak twierdzi Możdżonek – czegoś się przestraszył. Nie od razu było źle, ale po żądaniu usunięcia domków z lasu, a następnie ich zburzeniu porozumienie stało się niemożliwe. Mimo poparcia na piśmie posłów Mroczka i Wargockiej, starosty Tarczyńskiego i wójta Dąbrowskiego, nadleśniczy Serafin był nieugięty. Mało tego, w pewniej rozmowie stwierdził, że Możdżonków nie stać na las wokół zbiornika, a on nie pozwoli, by jakiś biznesman dorobił się na mieniu państwowym.
Pat własnościowy stawał się na tyle przykry, że zahamował rozwój ośrodka. Byli chętni do dzierżawy barów i domków, ale się zbiesili przestraszeni ich zburzeniem, bo stoją w połowie na gruncie nadleśnictwa. I tak Marianka zaczęła powoli umierać, a do sąsiedzkiej czary goryczy doszły problemy rodzinne Możdżonków. I... nieoczekiwane roszczenia spadkobierców, które – jak twierdzi Serafin – uniemożliwiają zamianę leśnych gruntów.
Możdżonek myśli zgoła inaczej. To nie prawo ogranicza nadleśniczego, a jego niechęć do właścicieli zbiornika. Może także lęk o intratną posadę, bo wygodniej odmówić niż pomóc. A przecież Marianka to dobro publiczne służące rekreacji okolicznych mieszkańców. To także zbiornik retencyjny i przeciwpożarowy. W tym kontekście wysuszone dno woła nie tylko o ratunek, ale też o prokuratora i pomstę z nieba. Do tego za nieczynny obiekt trzeba płacić podatki. Skąd na nie wziąć, jeśli nie ma żadnego dochodu. Jego córka chciała zawiesić działalność gospodarczą, ale nie może tego zrobić, dopóki nie zapłaci podatkowego długu.
Nie ma więc ratunku dla Marianki? Jan Możdżonek twierdzi, że jest, ale trzeba poruszyć serca i sumienia. Szczególnie nadleśniczego Serafina, który musi w końcu zrozumieć, że działa egoistycznie i na niekorzyść dobra publicznego. Gdyby jednak zmienił zdanie i doszło do zamiany lasów Możdżonek obiecuje, że w przyszłym sezonie Marianka byłaby miejscem odpoczynku mieszkańców mińskiej ziemi. Na razie nie myśli poważnie o sprzedaży, choć znalazła się w ofercie pośrednika wyceniona od 3,3 do 5 milionów złotych.
Nadleśniczy Serafin nie mógł odpowiedzieć na zarzuty i pytania. W poniedziałek 30 lipca wyjechał na pogrzeb swego szefa Wojciecha Fondera. Jednak będzie musiał, bo pretensje Możdżonków najbardziej obciążają właśnie mińskiego nadleśniczego. Tak więc ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi, aż do – miejmy nadzieję – trzeciego w historii otwarcia akwenu, który dzisiaj przynosi wstyd nie tylko gminie, miastu. powiatowi, nadleśnictwu i Możdżonkom. Za zrujnowaną perłę rekreacji wstydźmy się wszyscy...
PS. W czasie niespełna dwóch godzin otwartej bramy nad zalew przyjechało kilkadziesiąt osób. Wszyscy byli zdumieni lub oburzeni.
Numer: 2012 31 Autor: J. Zbigniew Piątkowski
Komentarze
DODAJ KOMENTARZ